Wypadek
24. listopada 2013 roku, godz. 2:30
Położyłem się spać i po jakiś 15 minutach zasnąłem.
Jest lato, pora wakacyjna. Znajduje się w Rąbinie, malej wsi (powiat Białogard, obecnie woj. Zachodniopomorskie), w której mieszkałem w początkach lat siedemdziesiątych.
Zjeżdżam z dużej górki na rowerze. Musiałem się zatrzymać na dole, bo były właśnie opuszczone barierki przejazdu kolejowego. Za przejazdem jest bardzo duży plac, przy którym znajduje się gospoda. Przed gospodą, na placu odbywał się festyn. Stało tam wiele straganów, a trochę dalej z boku było rozstawione wesołe miasteczko. Stojąc ciągle za szlabanem, po przeciwnej stronie przejazdu kolejowego, podziwiam kręcącą się karuzelę. W pewnym momencie widzę, jak karuzela, w której gondole unosiły się na podnośnikach hydraulicznych, rozpada się z wielkim łoskotem. Opadające części karuzeli przygniatają użytkowników i znajdująca się w pobliżu publiczność. Słyszę paniczne westchnięcie tłumu, znajdującego się na placu. Siedząc jeszcze na rowerze odczuwam w sercu silną empatię do poszkodowanych w wypadku. Chce im pomoc, ale nie mogę się do nich dostać, bo szlaban jest wciąż zamknięty. Mam łzy w oczach, wszystko we mnie pulsuje i jestem zrozpaczony, że choć jestem tak blisko, nie mogę w żaden sposób pomóc poszkodowanym.
I nagle przypomniałem sobie, że umiem latać. Zaczynam się unosić nad rowerem, jest mi bardzo ciepło. Zrzucam z siebie marynarkę, która opada na tory znajdujące się miedzy szlabanami.
Uchylam głowę, żeby nie zawadzić o trakcje linii kolejowej.
Jestem w górze nad przejazdem.
W pewnym momencie olśniło mnie; przecież ja latam i nagle zdaję sobie sprawę z tego, że śnię i odzyskuję w jednej chwili świadomość.
Kieruję się w kierunku rumowiska karuzeli. Między straganami widzę w dole rozbieganych ludzi. Dolatuję do miejsca wypadku i opadam na ziemię.
Słyszę jęki i płacz. Niektórzy ludzie próbują się wydostać o własnych siłach z pod przygniatających ich elementów karuzeli.
Cały czas myślę o tym, jak mogę pomóc poszkodowanym.
Obok mnie pojawia się mój przyrodni brat, mój kumpel Kusy z drugiej wsi, syn dyrektora podstawówki i moja siostra. Razem z mieszkańcami Rąbina, którzy byli na festynie unosimy zdemolowane części karuzeli, oswobadzając przygniecionych. Są, co prawda ranni, potrzebujący pomocy medycznej, ale na szczęście wszyscy przeżyli.
Jakieś sto metrów od placu znajduje się ośrodek zdrowia, w którym pracuje, jako lekarz moja macocha.
Jest co najmniej 20 rannych, wiec w dwie osoby unosimy na rękach pojedynczych poszkodowanych i przenosimy ich do ośrodka zdrowia.
Moja macocha siedzi z dentystką i pielęgniarką w naszym mieszkaniu znajdującym się nad ośrodkiem zdrowia, rozpijając pól litra. Nie chce zejść do poszkodowanych w wypadku, mówiąc, że jest już po pracy. Mówi nam, że mamy wezwać przez radio pogotowie, a w między czasie opatrzyć na szybko rannych, bo przecież uczyliśmy się tego na lekcjach przysposobienia obronnego w podstawówce.
Przy radiostacji stoi Baśka, córka dyrektora gorzelni i próbuje wezwać przez radio pomoc. Baśka tłumaczy operatorowi po drugiej stronie łącza, że jest dużo rannych. Operator stwierdza, że karetka nie wystarczy, najlepiej, jeżeli przyjedzie po rannych autobus. Czekając na autobus próbujemy, jak potrafimy, udzielić rannym pierwszej pomocy.
Przyjechał autobus. Kierowca autobusu chciał sprawdzić, czy pod resztkami karuzeli nie znajdują się jeszcze jacyś poszkodowani. Powiedział do nas, żebyśmy wprowadzali rannych do autobusu. On pójdzie i szybko sprawdzi, czy na pewno nie ma jeszcze jakiś rannych. Powiedział, że potrwa to tylko chwilkę i zaraz wróci.
Wszyscy siedzieli już w autobusie, a kierowca nie wracał. Mój przyrodni brat denerwował się i namawiał mnie, żebym sam wsiadł za kierownicę i pojechał z rannymi do szpitala. Odpowiedziałem mu, że nie posiadam uprawnień i musimy czekać na kierowcę. Poczekaliśmy jeszcze jakiś czas. Kierowca ciągle nie wracał. Uznałem, że czas na to, aby go poszukać.
Natychmiast znaleźliśmy się na placu przy gospodzie. Po jej schodach schodził w dół pijany kierowca autobusu.
Mój brat widząc, w jakim stanie jest kierowca, powiedział mi, że muszę teraz poprowadzić autobus do szpitala.
Na autobusie widniał napis „Szpital miejski w Świdwinie”, więc uznałem, że musimy jechać do Świdwina.
Ruszyliśmy w drogę jakąś okrężną trasą przez Połczyn Zdrój do Świdwina. W oczekiwaniu, że wkrótce dojadę do Świdwina, ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem na brzegu drogi tablice wsi Telatyn. Telatyn znajduje się w województwie lubelskim i kiedyś w latach 75/76 mieszkałem tam. Rozpoznaje w oddali ośrodek zdrowia. Jadę w jego kierunku. Przy bramie stoi moja siostra i wita nas. Zastanawiam się, jak to możliwe, że ona jest tutaj, bo przecież była Rąbinie, na drugim końcu polski i pomagała mi przy rannych.
Wjeżdżamy na zaplecze ośrodka zdrowia. Pacjenci wysiadają z autobusu. Nagle jest ich około pięćdziesięciu. Dziwi mnie to znowu, bo wiem, że było ich około dwudziestu. Wchodzę do ośrodka zdrowia. Nie jest w środku tak mały, jak go zachowałem w pamięci. Mały korytarzyk z dawnych czasów przypominał teraz wielki korytarz szpitalny. Po obu stronach stały krzesła, jak w poczekalni.
Zastanawiam się, co jest grane? I znowu przypominam sobie, że to jest sen.
Nadjechała furmanka z rodzącą kobietą. Wybiegam naprzeciw i mówię, że w ośrodku nie ma żadnego lekarza, który mógłby jej pomóc. Jestem zdenerwowany, ale mówię sobie, że to jest przecież tylko sen a nie real, że to się nie dzieje tak naprawdę.
Nagle budzę się w swoim łóżku. Czuje, jak jestem napełniony pozytywną energią.
Wydawało mi się, że to wszystko trwało niezmiernie długo. Spojrzałem na zegarek. Była trzecia w nocy.
Chciałem jeszcze dospać i dokończyć ten sen. Nie udało mi się już jednak zasnąć. Leżałem dalej bezsennie do godziny ósmej rano, zastanawiając się nad realnością tego doświadczenia i wyostrzoną percepcją zmysłów.
Linkback: http://forum.instytutnoble.pl/seo/23/wypadek/613/