Witajcie.
Mam na imię Aleksander.
Piszę do kogoś nie wiedząc do kogo, ale pewna mała ćma powiedziała mi żeby to zrobić;)
Powinienem teraz napisać o sobie ale to oczywiście nie ma sensu... Wszytko w zasadzie nie ma sensu i ma, jednocześnie. Tak czy inaczej szkoda gadać. Tudzież pisać.
No cóż, do rzeczy. Miałem "sen"

I tutaj znowu powinienem napisać bardzo dużo słów ale znowu nie ma to sensu, bo wiem że ten co ma i tak będzie wiedział a dla każdego innego to i tak będzie bełkot. Łatwo wpaść w pułapkę słów. Do rzeczy, podejście drugie.
Sen. Miasto. Atmosfera "końca". Wszystko rozwija się jak zawsze. Wiem co dalej. Mam 2 kompanów. On i ona. Ją znam, to moja partnerka i świetna czarownica. Nie jedno miejsce razem podbiliśmy, zwykle o tym nie pamiętamy ale we śnie zawsze o tym wiemy. Cuda wyprawiamy nieopisane. I tak jest i tym razem, niczego nie kwestinując idziemy dalej. On... Jego nie pamiętam, choć dobrze znam. Ufam mu, ale wiem że jest "odleglejszy".
W jakimś kościele zbierają się ludzie aby stawiać opór temu "końcowi". Jakiś nawiedzony kapłan próbuje panować nad nimi stosując te same triki co zawsze. Obrzydliwe, ale przynajmniej jakiś opór. Ten "koniec" ma postać jakichś stworzeń, jakby z innego wymiaru i z jakiegoś powodu wszyscy o tym wiedzą, nie jest to tajemnicą. Wszyscy wiedzą też, że ten opór nic nie da. Czują to. Ale próbują się stawiać, zresztą co mieli by robić. "One" niedługo nadejdą. Obok tego kościoła jest jakieś laboratorium, gdzie prowadzone są inne próby oporu. Poprzez sny. Są tam leżanki, które mają wokół głowy jakieś szklane blaszki, 5, ułożone symetrycznie wokół głowy. Na leżankach leżą ludzie poddający się tym eksperymentom. "Naukowiec" namawia mnie żebym również spróbował. Wiem że to idiotyczny pomysł, ale moi kompani nalegają. Więc kładę się. Dostaję do ręki jakiś obły obiekt z rączką, który trzymam jedną dłonią. Drugą kładę na klatce. Zamykam oczy i skupiam się na tym żeby zobaczyć to co niby ma mi "wyświetlić" w głowie to urządzenie. Na tym ma polegać eksperyment. Mam coś zobaczyć. Widzę jak w normalnej świadomości co mnie trochę dziwi ale zamierzam zobaczenie tego kształtu. I, będąc świadom że mogę to sam właśnie teraz tworzyć, zaczynam widzieć srebrną linię, która zaczyna obrysowywać kształt który zaczyna wyglądać jak prosty dzwon(ek). Nagle zaczynam czuć jakby wibracje, ale nie takie normalne, jakieś dziwne, szklane blaszki wokół głowy zaczynają piszcząc uciskać, nie uciskając. Czuję prąd w głowie i nacisk, to samo w ręce, którą trzymałem to obłe coś. Bardzo nieprzyjemne odczucie, ale nie nie do zniesienia, czuję ja w fizycznym ciele, ale tu i teraz, na tej leżance, nie w ciele w łóżku. Nigdy tak nie mam, wszytko mówi mi że to coś zupełnie innego, nie opieram się bo czuję że przebijam się w zupełnie nowy obszar, obcy, inny. Nie mogę się doczekać co będzie zaraz za tą innością. Odczucie trwa ale nie narasta.
Wstaję z leżanki. Mam tą samą świadomość. Nic nie jest inaczej, ale wiem że upłynęło trochę czasu a ja kompletnie nic nie pamiętam. Jestem zszokowany, pytam moich kompanów co się działo, z niedowierzaniem patrzą na mnie i pytają co pamiętam. Mówię że nic. Nie dowierzają. Kilka razy pytam, efekt dokładnie ten sam. Czuję że mogą mi powiedzieć ale chyba sami nie są pewni, chyba nie chcą mi zafałszować odbioru. Chcą żebym sam odpowiedział. Wychodzimy stamtąd. Dziwny kościół dmie na wojnę, ludzie bez woli słuchają, reszta robi swoje. Idziemy, mijamy i tych i tamtych. Niektórzy patrzą na mnie, przyglądają mi się, znają mnie, kojarzą, pytają "to TY?!". Pokazują palcami, szeptają, idą za nami. Moi kompani nalegają bym przypomniał sobie, ale ja wiem że nie mogę. Wiem że czas się kończy, jakaś dziewczyna mnie zatrzymuje, jest zaszokowana, niedowierza, nikt nie chce mi nic powiedzieć! Zaczynam czuć irytację, żądam odpowiedzi, patrzą na mnie trwożnie ale nikt nic nie mówi. Zaczynam się wkurzać, ale słyszę że mojemu głosowi wtóruje inny głos, donośny, jakby z zewnątrz. Grzmi moimi słowami, słyszę wyraźnie jak narasta wraz z moją irytacją, wiem że mogę go popuścić, wiem że to czubeczek góry lodowej. Wiem że mogę sięgnąć do tej okropnej siły, mogę wszystko zniszczyć bez trudu i wysiłku, wystarczy intencja. I wiem że nie chodzi o ten sen, to tylko teatr. Wiem że jeszcze nie czas żeby wszystko połączyć. Czas się kończy, sen się rozpada. Wybieram zabrać wszystko ze sobą żeby to zrozumieć innego dnia.
Otwieram oczy. Jestem zmęczony. Fizyczność wzywa, praca wzywa, kot chce żreć, kawa się sama nie zaparzy... Znowu...
I wszystko byłoby normalnie. Ale ten sen we śnie... Nie pamiętam. Ten kompan drugi... Mam ich wielu, ale tego z wczoraj nie pamietam. Ta leżanka... I chyba zasnąłem drugi raz w tej samej pozycji, nie jestem nawet pewien... Wszystko jakieś dziwne, i ten głos z zewnątrz, mój, nie-mój... Te spojrzenia postaci ze snu, zbyt rozumne, zbyt czując, zatroskane...
Dziwnie, nie w ten zwykły dziwny sposób, jakoś inaczej... Znów słowa nie starczają. Nie wiem czemu to piszę. Po coś na pewno. Mała ćma mi powiedziała.