Bagienne Cienie, Carlos Castaneda

Zaczęty przez NianiaOgg, Lipiec 20, 2013, 08:01:46 PM

« Podróż na drugą stronę lustra | Rekapitulacja - odzyskiwanie energii »

NianiaOgg

Aktywna strona nieskończoności, Carlos Castaneda
"Bagienne cienie"

Trwanie w milczeniu z don Juanem było jedną z najwspanialszych rzeczy, jakie znałem. Siedzieliśmy wygodnie na miękkich krzesłach z tyłu jego domu w górach w środkowym Meksyku. Było późne popołudnie. Wiała przyjemna bryza. Słońce znajdowało się za domem, za naszymi plecami. Jego słabnące światło utworzyło przecudowne, zielone cienie na wielkich drzewach na podwórzu. Dokoła domu i dalej rosły inne rozłożyste drzewa, całkowicie przysłaniające widok na miasto. Zawsze dawało mi to złudzenie, że jestem na łonie dzikiej przyrody, innej niż ta na jałowej pustyni Sonory, lecz mimo wszystko dzikiej.
– Dzisiaj będziemy omawiać niezwykle ważną w magii kwestię – odezwał się nagle don Juan – i rozpoczniemy od zagadnienia dala energetycznego.
Opisywał mi ciało energetyczne już wcześniej, całą masę razy; mówił, że jest to skupisko pól energii, lustrzane odbicie skupiska pól energii składającego się na nasze ciało fizyczne, widziane jako energia w jej ruchu we wszechświecie. Mówił, że jest mniejsze, bardziej zwarte i z wyglądu cięższe od świetlistej sfery ciała fizycznego.
Wyjaśniał mi, że ciało i ciało energetyczne są dwoma skupiskami pól energii ściśniętymi w jedno pod działaniem pewnej dziwnej siły spajającej. Nieustannie podkreślał, że owa siła, która wiąże w całość te pola energii, to – według czarowników starożytnego Meksyku – najbardziej tajemnicza siła we wszechświecie. Jego zdaniem, była to czysta esencja całego kosmosu, łączna suma wszystkiego, co istnieje.
Twierdził, że ciało fizyczne i czato energetyczne są jedynymi równoważącymi się konfiguracjami energetycznymi w naszej ludzkiej sferze. Z tego też powodu nie uznawał żadnego innego dualizmu poza dwoistością obu tych ciał. Dualizm materii i umysłu, ducha i ciała uważał li tylko za mentalny ciąg asocjacyjny, emanację umysłu pozbawioną jakichkolwiek podstaw energetycznych.
Don Juan powiedział mi kiedyś, że dzięki dyscyplinie każdy może zbliżyć ciało energetyczne do ciała fizycznego. W normalnych warunkach dzielący je dystans jest ogromny. Kiedy ciało energetyczne znajdzie się już od ciała fizycznego w określonej odległości, która jest różna dla każdego z nas, poprzez zdyscyplinowane działania każdy może z niego uformować dokładną replikę swojego ciała fizycznego, czyli, inaczej mówiąc, trójwymiarową, materialną istotę. Stąd też bierze się stosowane przez czarowników pojęcie bliźniaka albo sobowtóra. I na odwrót, dzięki tym samym działaniom każdy jest w stanie uformować ze swego trójwymiarowego, materialnego ciała fizycznego doskonałą replikę swego ciała energetycznego – czyli, inaczej mówiąc, eteryczny obłok energii, niewidoczny dla oka ludzkiego, jak zresztą wszelka energia.
Kiedy don Juan powiedział mi o tym wszystkim, zareagowałem pytaniem, czy opisuje mi treść jakiegoś mitu. Odparł na to, że czarownicy nie mają nic wspólnego z mitami. Czarownicy to istoty praktyczne i to, o czym mówią, jest zawsze nacechowane trzeźwością i rzeczowością. Według don Juana, trudności ze zrozumieniem tego, co robią czarownicy, biorą się stąd, że czerpią oni z innego systemu kognitywnego.

NianiaOgg

ciąg dalszy....
Kiedy tak siedzieliśmy tamtego dnia z tyłu jego domu w środkowym Meksyku, powiedział, że ciało energetyczne ma kluczowe znaczenie we wszystkim, co się dzieje w moim życiu. Widział, że moje ciało energetyczne, zamiast się ode mnie oddalać, jak to ma normalnie miejsce, zbliża się do mnie z ogromną prędkością, i był to fakt energetyczny.
– Co to znaczy, że ono się do mnie zbliża, don Juanie? – zapytałem.
– To znaczy, że niedługo coś zacznie cię śmiertelnie przerażać – odparł z uśmiechem. – Twoje życie zostanie poddane niesamowitej kontroli, ale nie twojej kontroli, lecz kontroli ciała energetycznego.
– Chcesz przez to powiedzieć, don Juanie, że zacznie mnie kontrolować jakaś siła z zewnątrz? – zapytałem.
– Kontroluje cię obecnie cała masa sił zewnętrznych – orzekł. – Kontrola, o której myślę, leży poza sferą języka. To kontrola, a jednocześnie jej brak. Nie można jej w żaden sposób zaklasyfikować, ale bez wątpienia można doświadczyć. I przede wszystkim, z całą pewnością można nią manipulować. Zapamiętaj to sobie: możesz nią manipulować i maksymalnie wyzyskiwać z korzyścią dla siebie, która, rzecz jasna, nie jest korzyścią twoją, lecz ciała energetycznego. Jednakże ciało energetyczne to ty, moglibyśmy więc ganiać tak w kółko jak pies za własnym ogonem, starając się to wszystko opisać. Język nie jest adekwatny. Wszystkie te doświadczenia wykraczają poza reguły składni języka.

Ciemność zapadła bardzo szybko i liście drzew, które jeszcze przed chwilą emanowały zieloną poświatą, były teraz bardzo ciemne i ciężkie. Don Juan powiedział, że jeśli będę się pilnie skupiał na ciemności liści, nie koncentrując wzroku na niczym konkretnym, lecz spoglądając niejako kątem oka, dostrzegę ulotny cień w moim polu widzenia.
– To odpowiednia pora dnia na zrobienie tego, o co cię proszę – rzekł. – Skupienie koniecznej uwagi zabierze ci tylko chwilkę. Nie przestawaj, aż dostrzeżesz ten ulotny, czarny cień.
Rzeczywiście, dostrzegłem jakiś dziwny, ulotny, czarny cień na tle liści drzew. Był to albo jeden cień, poruszający się w przód i w tył, albo kilka, przesuwających się z lewa na prawo albo z prawa na lewo lub prosto w górę. Jawiły mi się one jako grube czarne ryby, ogromne ryby. Wyglądało to tak, jak gdyby w powietrzu latały gigantyczne mieczniki. Widok ten pochłonął mnie całkowicie. W końcu zacząłem się go bać. Zrobiło się za ciemno i nie widziałem już liści, ale ciągle widziałem te ulotne, czarne cienie.
– Co to jest, don Juanie? – zapytałem. – Wszędzie dokoła dostrzegam ulotne, czarne cienie.
– Ach, to właśnie dziki wszechświat – odrzekł. – Niemierzalny, nieliniowy, wykraczający poza sferę języka. Czarownicy starożytnego Meksyku byli pierwszymi, którzy te ulotne cienie ujrzeli, więc zaczęli za nimi podążać. Widzieli je tak, jak ty je teraz widzisz, i widzieli je jako energię w jej ruchu we wszechświecie. I faktycznie udało im się odkryć coś transcendentalnego.
Przestał mówić i spojrzał na mnie. Jego pauzy były zawsze doskonale zaplanowane. Przestawał mówić wówczas, gdy umierałem z ciekawości.
– Co takiego odkryli, don Juanie? – zapytałem.
– Odkryli, że mamy towarzysza na całe życie – powiedział tak dobitnie, jak tylko potrafił. – Drapieżcę, który przybył z otchłani kosmosu i zawładnął naszym życiem. Ludzie są jego więźniami. Ten drapieżca jest naszym panem i władcą. Zrobił z nas potulne, bezradne baranki. Jeżeli chcemy się zbuntować, bunt zostaje zdławiony. Jeżeli chcemy działać niezależnie, rozkazuje nam, byśmy tego nie robili.

NianiaOgg

....
Dokoła nas było bardzo ciemno i to chyba zupełnie przytłumiło moją ekspresję. Gdyby działo się to za dnia, śmiałbym się do rozpuku. W ciemności czułem się bardzo nieswojo.
– Ciemno, choć oko wykol – odezwał się don Juan – ale jeśli spojrzysz dokoła kątem oka, znów zobaczysz, jak dokoła nas skaczą ulotne cienie.
Miał rację. Ciągle je widziałem. Od ich ruchu kręciło mi się w głowie. Don Juan włączył światło; wszystko się rozwiało.
– Tylko dzięki samodzielnym staraniom dotarłeś do czegoś, co szamani starożytnego Meksyku nazywali kwestią nad kwestiami – rzekł don Juan. – Tym razem cały czas owijałem rzeczy w bawełnę, sugerując ci, że jesteśmy przez coś więzieni. I rzeczywiście, coś nas więzi! Dla czarowników starożytnego Meksyku był to fakt energetyczny.
– Dlaczego ten drapieżca zawładnął nami w sposób, o jakim mi mówiłeś, don Juanie? – zapytałem. – Musi istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie.
– Jest wytłumaczenie – odparł don Juan – i to najprostsze na świecie. Zawładnęli nami, ponieważ jesteśmy ich pożywieniem, i uciskają nas bezlitośnie, ponieważ utrzymujemy ich przy życiu. My hodujemy kurczęta na kurzych fermach, gallineros, drapieżcy zaś hodują nas na ludzkich fermach, humaneros. Dlatego zawsze mają co jeść.

Poczułem, że gwałtownie kręcę głową na boki. Nie potrafiłem wyrazić swego głębokiego zaniepokojenia i niezadowolenia, ale moje ciało zaczęło się poruszać, by dać upust tym uczuciom. Trząsłem się cały, od włosów na głowie po czubki palców stóp, zupełnie bezwolnie.
– Nie, nie, nie, nie – usłyszałem swój głos. – To absurd, don Juanie. To, co mówisz, jest potworne. To po prostu nie może być prawda, ani dla czarowników, ani dla przeciętnych ludzi, ani dla nikogo.
– Dlaczego nie? – zapytał chłodno don Juan. – Dlaczego nie? Bo cię to doprowadza do szału?
– Tak, doprowadza mnie to do szału – odparłem sucho. – Twoje sugestie są potworne!
– No cóż – powiedział – nie wysłuchałeś jeszcze wszystkich moich sugestii. Poczekaj chwilkę i potem oceń, co na ten temat sądzić. Zaraz dostaniesz się w prawdziwą nawałnicę. To znaczy, że twój umysł zostanie wystawiony na zmasowany atak, a ty nie będziesz mógł się poddać i sobie pójść, bo jesteś w pułapce. Nie dlatego, że cię uwięziłem, ale dlatego, że coś ukryte głęboko w tobie nie pozwoli ci odejść, choć jakaś część ciebie po prostu wpadnie w szał. Tak więc, przygotuj się!
Czułem, że mam w sobie coś z masochisty. Don Juan miał rację. Nie wyszedłbym z jego domu za nic na świecie. Mimo to jednak ani trochę mi się nie podobały brednie, które wygadywał.
– Chcę przemówić do twojego analitycznego umysłu – rzekł don Juan. – Zastanów się przez chwilę, a potem mi powiedz, jak byś wytłumaczył sprzeczność pomiędzy inteligencją człowieka-inżyniera i głupotą jego przekonań albo głupotą jego pełnego sprzeczności zachowania. Czarownicy są przekonani, że to drapieżcy dali nam przekonania, nasze pojęcia dobra i zła, nasze prawa społeczne. To oni stworzyli nasze nadzieje i oczekiwania, sny o powodzeniu i myśli o porażce. Dali nam pożądanie, chciwość i tchórzostwo. To przez drapieżców jesteśmy tak zadowoleni z siebie, schematyczni i egoistyczni.
– Ale jak można tego dokonać, don Juanie? – zapytałem, jakby bardziej jeszcze rozeźlony tym, co mówi. – Szepcą nam to wszystko do ucha, kiedy śpimy?
– Nie, nie robią tego w ten sposób. To idiotyczny pomysł! – odparł z uśmiechem. – Są nieskończenie skuteczniejsi i bardziej zorganizowani, niż ci się zdaje. Aby zapewnić sobie naszego posłuszeństwo, uległość i słabość, drapieżcy wykonali fantastyczne posunięcie – fantastyczne, oczywiście, z punktu widzenia strategii wojennej, a przerażające z punktu widzenia tych, przeciwko którym zostało skierowane. Oddali nam swój umysł! Słyszysz, co mówię? Drapieżcy oddają nam swój umysł, który staje się naszym umysłem. Umysł drapieżców jest barokowy, pełen sprzeczności, posępny, przepełniony obawą przed zdemaskowaniem, które może nastąpić lada chwila.

Wiem, że choć nigdy nie cierpiałeś głodu – ciągnął – odczuwasz niepokój związany z jedzeniem, który nie jest niczym innym, jak niepokojem drapieżcy, że w każdej chwili jego posunięcie zostanie odkryte i zabraknie mu pożywienia. Poprzez umysł, który w końcu jest ich umysłem, drapieżcy wtłaczają w życie ludzi wszystko, co im pasuje. W ten sposób zapewniają sobie pewne bezpieczeństwo, które niczym bufor neutralizuje nieco ich strach.
– To nie o to chodzi, don Juanie, że nie mogę przyjąć tego ot tak – powiedziałem. – Mógłbym to zrobić, ale jest w tym coś tak ohydnego, że mnie po prostu odrzuca. Zmusza mnie do zajęcia w tej sprawie stanowiska oponenta. Jeżeli to prawda, że nas zjadają, jak to się odbywa?
Na twarzy don Juana malował się szeroki uśmiech. Był zadowolony jak wszyscy diabli. Wyjaśnił mi, że czarownicy widzą niemowlęta jako dziwne, świetliste kule energii, pokryte od samej góry do samego dołu czymś w rodzaju lśniącej otoczki, przypominającej plastykową pokrywę, ciasno dopasowaną do ich kokonu energii. Powiedział, że to właśnie ta lśniąca otoczka świadomości stanowi pożywienie drapieżców i że do czasu osiągnięcia przez człowieka dorosłości pozostaje z niej jedynie wąski strzęp, który biegnie od podłoża do czubków palców u stóp. Strzęp ten pozwala ludzkości zaledwie na przeżycie, ale nic ponadto.
Zupełnie jak we śnie słyszałem, jak don Juan Matus wyjaśnia mi, że o ile mu wiadomo, człowiek jest jedynym gatunkiem istot, u którego lśniąca otoczka świadomości leży poza tym świetlistym kokonem. Dlatego też jest łatwą zdobyczą dla świadomości innego rzędu, takiej jak ciężka świadomość drapieżcy.
Następnie powiedział coś, co zdruzgotało mnie doszczętnie. Stwierdził, że ów wąski strzęp świadomości stanowi samo centrum autorefleksji, w której człowiek nieuleczalnie się pogrążył. Grając na naszej autorefleksji, która jest jedynym ocalałym punktem świadomości, drapieżcy tworzą rozbłyski świadomości, które następnie bezwzględnie pożerają. Podsuwają nam idiotyczne problemy, które wymuszają powstanie tych rozbłysków świadomości, i w ten sposób utrzymują nas przy życiu, żeby później móc się odżywiać owymi energetycznymi rozbłyskami powstałymi dzięki naszym niby-problemom.
Musiało być coś w tym, co mówił don Juan; byłem w tym momencie tak zdruzgotany, że najzwyczajniej w świecie zrobiło mi się niedobrze.
Po chwili, wystarczająco długiej, bym zdążył dojść do siebie, zapytałem go:
– Ale dlaczego czarownicy starożytnego Meksyku i współcześni czarownicy nic z tym nie robią, choć widzą drapieżców?
– Ani ty, ani ja nic nie możemy z tym zrobić – odrzekł don Juan poważnym, smutnym głosem. – Jedyne, co nam pozostaje, to poddać się dyscyplinie, dzięki której w końcu nie będą mogli nas tknąć. Jak chcesz wymagać od innych, by wzięli na siebie taki trud? Wyśmieją cię i wyszydzą, a co bardziej agresywni dadzą ci taki wpierdol, że popamiętasz. I zasadniczo nie dlatego, żeby nie chcieli ci wierzyć. Głęboko w każdym człowieku tkwi atawistyczna, intuicyjna świadomość istnienia drapieżców.
Mój analityczny umysł podnosił się i opadał niczym jo-jo. Puszczał mnie i wracał, puszczał i znowu wracał. Twierdzenia don Juana były po prostu niedorzeczne, niewiarygodne, a jednocześnie tak niezwykle sensowne i proste. Tłumaczyły każdą sprzeczność ludzkiego zachowania, która tylko przyszła mi na myśl. Ale jakżeż można było traktować to wszystko poważnie? Don Juan wpychał mnie pod lawinę, która mogła pochłonąć mnie na zawsze.

NianiaOgg

Uderzyła we mnie kolejna fala poczucia zagrożenia. Choć nie ja byłem jego źródłem, było ono jednak ze mną związane. Don Juan coś ze mną robił, coś niejawnie dobrego i potwornie złego zarazem. Odczuwałem to jako próbę przecięcia cienkiej warstewki czegoś, czym byłem jakby oklejony. Jego oczy wpatrywały się we mnie nieruchomo. Odwrócił wzrok i zaczął mówić, nie patrząc już w moją stronę.
– Jeżeli tylko kiedyś zaczną cię niebezpiecznie trapić jakieś wątpliwości – powiedział – zareaguj pragmatycznie. Wyłącz światło. Przeniknij ciemność; przekonaj się, co dostrzegasz.
Wstał, żeby wyłączyć światło. Powstrzymałem go.
– Nie, nie, don Juanie – odezwałem się – nie wyłączaj światła. Wszystko w porządku.
Czułem w tamtej chwili bardzo niezwyczajny jak na mnie strach przed ciemnością. Na samą myśl o niej zaczynałem ciężko dyszeć. Nie miałem wątpliwości, że intuicyjnie coś sobie uświadamiam, ale nie śmiałem tego dotknąć ani w pełni sobie uzmysłowić, za żadne skarby tego świata!
– Dostrzegłeś ulotne cienie na tle drzew – powiedział don Juan, siadając z powrotem na swoim krześle. – To bardzo dobrze. Chciałbym, żebyś zobaczył je w tym pokoju. Nie będziesz niczego widział. Będziesz zaledwie wychwytywał ulotne obrazy. Na to masz dość energii.
Obawiałem się, że don Juan i tak wstanie i zgasi światło; tak też zrobił. Dwie sekundy później darłem się na całe gardło. Nie dość, że faktycznie kątem oka dostrzegłem owe ulotne obrazy, to jeszcze usłyszałem, jak brzęczą mi koło ucha. Don Juan skręcał się ze śmiechu, włączywszy na powrót lampę.
– Ależ ten gość ma temperament! – orzekł. – Z jednej strony totalny sceptyk, a z drugiej totalny pragmatyk. Będziesz musiał sobie zaaranżować tę wewnętrzną walkę. Inaczej napuchniesz jak wielka ropucha i w końcu strzelisz. Coraz głębiej wbijał mi szpilę.
– Czarownicy starożytnego Meksyku – powiedział – widzieli drapieżcę. Nazwali go latawcem, bo skacze w powietrzu. Nie jest to urzekający widok. To wielki cień, mroczny i nieprzenikniony, czarny cień, który w podskokach przemieszcza się w powietrzu. Potem ląduje płasko na ziemi. Czarowników starożytnego Meksyku niezwykle nurtowało pytanie, kiedy pojawił się on na Ziemi. Rozumowali tak, że człowiek w pewnym okresie musiał być istotą doskonałą, obdarzoną fenomenalnym wglądem, zdolnym do takich wyczynów percepcji, że dziś są one przedmiotem legend. A potem wszystko jakby zniknęło i oto mamy obecnie człowieka uśpionego.
Chciałem się rozgniewać, nazwać go paranoikiem, ale gdzieś zniknęło to poczucie prawa do słusznego gniewu, które zawsze miałem. Coś we mnie wyrosło ponad poziom, na którym zawsze zadawałem sobie ulubione pytanie: "A co, jeśli wszystko to, co mówi, jest prawdą?" Wtedy, tamtej nocy, kiedy ze mną rozmawiał, w głębi mego serca czułem, że wszystko, co mówi, jest prawdą; jednocześnie jednak równie silne było przekonanie, że wszystko, co mówi, to czysty absurd.
– Co ty opowiadasz, don Juanie? – zapytałem słabo. Gardło miałem ściśnięte. Z trudem oddychałem.
– Opowiadam, że naszym przeciwnikiem nie jest zwykły drapieżca. Jest bardzo przemyślny i zorganizowany. Metodycznie przestrzega planu, który czyni z nas istoty bezużyteczne. Człowiek, istota magiczna, nie jest już magiczny. Jest zwykłym kawałkiem mięsa. Człowiekowi nie pozostały już żadne marzenia oprócz marzeń zwierzęcia hodowanego dla mięsa: marzeń wyświechtanych, konwencjonalnych i kretyńskich.
Słowa don Juana wywoływały we mnie dziwną fizyczną reakcję, podobną do mdłości. Czułem się znów tak, jakbym miał za chwilę zwymiotować. Ale źródłem nudności były najgłębsze pokłady mojej istoty, sam szpik kości. Zacząłem konwulsyjnie drżeć. Don Juan potrząsnął mnie mocno za ramiona. Poczułem, jak szyja mi się trzęsie pod wpływem jego uścisku. Uspokoiłem się od razu. Odzyskałem nieco kontroli nad sobą.
– Ten drapieżca – powiedział don Juan – który jest, rzecz jasna, istotą nieorganiczną, nie jest dla nas tak całkowicie niewidzialny jak inne istoty nieorganiczne. Myślę, że jako dzieci go widzimy; jest to dla nas jednak tak przerażający widok, że nawet nic chcemy o tym myśleć. Dzieci, rzecz jasna, czasem się upierają i chcą zwrócić na niego baczniejszą uwagę, lecz wszyscy dokoła zniechęcają je do tego.
Jedyną alternatywą dla ludzkości – ciągnął – jest dyscyplina. Dyscyplina to jedyny środek zaradczy. Ale gdy mówię o dyscyplinie, nie chodzi mi o jakieś ascetyczne praktyki. Nie chodzi mi o to, żeby wstawać o piątej trzydzieści każdego ranka i polewać się zimną wodą aż do zsinienia. Poprzez dyscyplinę czarownicy rozumieją umiejętność niewzruszonego stawiania czoła przeciwnościom losu, których nie braliśmy pod uwagę w naszych oczekiwaniach. Dla nich dyscyplina jest sztuką: sztuką stawiania czoła nieskończoności bez mrugnięcia okiem i to nie dlatego, że są oni silni i twardzi, lecz dlatego, że przepełnia ich nabożna cześć.
– W jaki sposób dyscyplina czarowników może być środkiem zaradczym? – zapytałem.
– Czarownicy powiadają, że dyscyplina sprawia, iż lśniąca otoczka świadomości staje się dla latawca niesmaczna – odparł don Juan, bacznie wpatrując się w moją twarz, jakby szukał w niej jakichś oznak niedowierzania. – Efekt jest taki, że drapieżcy są zdezorientowani. Lśniąca otoczka świadomości, która jest niejadalna, nie mieści się, jak sądzę, w ich systemie poznawczym. Zdezorientowani, nie mają innego wyjścia, jak tylko odstąpić od swych nikczemnych zamiarów.
Jeżeli drapieżcy nie będą przez jakiś czas zjadać naszej lśniącej otoczki świadomości – ciągnął – ta będzie dalej rosnąć. Upraszczając tę kwestię maksymalnie, mogę powiedzieć tak, że czarownicy, dzięki zachowywaniu dyscypliny, odpychają drapieżców wystarczająco długo, by ich lśniąca otoczka świadomości rozrosła się powyżej poziomu palców stóp. Kiedy już przekroczy ten poziom, urasta z powrotem do pierwotnych rozmiarów. Czarownicy starożytnego Meksyku mawiali, że lśniąca otoczka świadomości jest jak drzewo. Jeżeli go nie przycinać, rozrasta się do naturalnych rozmiarów i osiąga naturalną gęstość. Gdy świadomość osiąga poziomy ponad poziomem palców stóp, jej fenomenalne wyczyny stają się oczywistością.
Wspaniała sztuczka dawnych czarowników – ciągnął don Juan – polegała na obciążeniu umysłu latawca dyscypliną. Stwierdzili oni, że jeśli narzucić umysłowi latawca wewnętrzną ciszę, wówczas obca instalacja się rozprasza; daje to każdemu, kto wykonuje ten manewr, absolutną pewność zewnętrznego pochodzenia umysłu. Obca instalacja powraca, tego możesz być pewien, ale już nie tak silna, i tak oto rozpoczyna się proces, w którym rozpraszanie umyslu latawca staje się zabiegiem rutynowym; proces ten trwa tak długo, aż pewnego dnia umysł latawca rozprasza się na dobre. Smutny to dzień, doprawdy! Od tego dnia będziesz musiał się opierać na własnej inwencji, która jest bliska zeru. Nie będzie już nikogo, kto by ci powiedział, co masz robić. Nie będzie już żadnego zewnętrznego umysłu, który mógłby ci dyktować kretyństwa, do których zostałeś przyzwyczajony.
Mój nauczyciel, nagual Julian, zawsze przestrzegał wszystkich swoich uczniów – kontynuował don Juan – że jest to najcięższy dzień w życiu czarownika, ponieważ prawdziwy umysł – ten, który należy do nas, łączna suma wszystkiego, czego doświadczyliśmy – po trwającym całe życie poddaństwie, jest nieśmiały, niepewny i nie można na nim polegać. Osobiście powiedziałbym, że dla czarownika prawdziwa bitwa rozpoczyna się dopiero w tym momencie. Cała reszta to tylko przygotowania.
Byłem naprawdę głęboko poruszony. Chciałem dowiedzieć się czegoś więcej, a z drugiej strony coś dziwnego gdzieś w głębi mnie głośno się domagało, bym się nie odzywał, podsuwając mi myśl o mrocznym finale całej sprawy i karze – czymś w rodzaju boskiego gniewu, który mnie dosięgnie za grzebanie przy czymś, co sam Bóg okrył tajemnicą. Musiałem się zdobyć na ogromny wysiłek, żeby przechylić szalę zwycięstwa na korzyść mojej ciekawości.
– Co... co... co znaczy – usłyszałem własne słowa – obciążanie umysłu latawca?
– Dyscyplina niesamowicie obciąża obcy umysł – odrzekł. – Tak więc, dzięki niej czarownicy przełamuj ą obcą instalację.
Jego słowa mnie przygniotły. Byłem przekonany, że albo don Juan kwalifikuje się do zakładu zamkniętego, albo mówi mi coś tak potwornie niesamowitego, że to we mnie wszystko zamiera. Zauważyłem jednak, jak szybko wykrzesałem z siebie dość energii, by sprzeciwić się wszystkiemu, co powiedział. Po chwili paniki zacząłem się śmiać, zupełnie jakby don Juan opowiedział jakiś dowcip. Usłyszałem nawet, jak mówię:
– Don Juanie, don Juanie, jesteś niepoprawny!
Rozumiał chyba wszystko, co się we mnie działo. Kiwał głową na boki i wznosił oczy w górę w geście udawanej rozpaczy.
– Jestem tak niepoprawny – powiedział – że zaraz zafunduję umysłowi latawca, który w sobie nosisz, jeszcze jeden wstrząs. Wyjawię ci jeden z najbardziej niesamowitych sekretów magii. Opiszę ci odkrycie, którego weryfikacja i uporządkowanie zajęła czarownikom tysiące lat.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się złowrogo.
– Umysł latawca rozprasza się na zawsze – powiedział – kiedy czarownikowi uda się pochwycić wibrującą siłę, która utrzymuje w jednej całości skupisko naszych pól energii. Jeżeli utrzymają w tym uchwycie dostatecznie długo, umysł latawca zostaje pokonany i się rozprasza. I to właśnie zaraz zrobisz: uchwycisz się energii, która utrzymuje nas w jednej całości.
Zareagowałem na to w tak niewytłumaczalny sposób, że aż trudno to sobie wyobrazić. Coś we mnie zadrżało, zupełnie jakby pod wpływem silnego wstrząsu. Ogarnął mnie niezrozumiały strach, który natychmiast skojarzyłem z moim religijnym wychowaniem.
Don Juan zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów.
– Boisz się gniewu boskiego, co? – odezwał się. – Bądź spokojny, to nie twój strach. To strach latawca, bo on wie, że zrobisz dokładnie to, co ci każę.
Jego słowa wcale mnie nie uspokoiły. Poczułem się jeszcze gorzej. Ogarnęły mnie mimowolne, konwulsyjne drgawki i nie było żadnego sposobu, by je opanować.
– Nie martw się – powiedział spokojnie don Juan. – Wiem z doświadczenia, że te ataki bardzo szybko tracą na sile. Umysłu latawca nie stać nawet na odrobinę koncentracji.
Po chwili wszystko ustało, tak jak przepowiedział don Juan. Słowo "oszołomiony" w odniesieniu do mojego stanu w tamtym momencie byłoby eufemizmem. Po raz pierwszy w życiu, z don Juanem czy bez, naprawdę nie miałem pojęcia, co się ze mną dzieje. Chciałem wstać z krzesła i przejść się, ale paraliżował mnie śmiertelny strach. Byłem wypełniony racjonalnymi sądami, a jednocześnie przepełniał mnie infantylny strach. Zacząłem głęboko oddychać, a całe moje ciało pokrył zimny pot. W jakiś sposób moje oczy otwarły się na potworny widok: gdziekolwiek się obróciłem, skakały czarne, ulotne cienie.
Przymknąłem powieki i oparłem głowę na oparciu krzesła.
– Nie wiem, dokąd teraz pójść, don Juanie – odezwałem się. – Dzisiaj naprawdę ci się udało zupełnie poplątać moje ścieżki.
– Rozdziera cię wewnętrzna walka – powiedział don Juan. – Głęboko w środku wiesz, że nie jesteś w stanie odrzucić przyzwolenia na to, by nieodłączna część ciebie, twoja lśniąca otoczka świadomości, stała się w niepojęty sposób źródłem pożywienia dla istot o niepojętej dla nas naturze. A inna część ciebie będzie się temu przeciwstawiać całą swoją mocą.
Przewrót czarowników – ciągnął – polega na tym, że odmówili oni honorowania umów, w których nie byli stroną. Nikt mnie nigdy nie pytał o to, czy nie zgodziłbym się zostać pożarty przez istoty o odmiennym rodzaju świadomości. Moi rodzice po prostu wprowadzili mnie na ten świat po to tylko, bym został czyimś pożywieniem, tak samo jak i oni – koniec, kropka.
Don Juan wstał z krzesła i rozprostował ręce i nogi.
– Siedzieliśmy kilka godzin. Czas wejść do domu. Ja coś zjem. Chcesz zjeść ze mną?
Odmówiłem. Miałem rozstrojony żołądek.
– Myślę, że najlepiej zrobisz, jak się położysz spać – powiedział. – Ta nawałnica nieźle cię sponiewierała.
Nie potrzebowałem dodatkowej zachęty. Zwaliłem się na swoje łóżko i zasnąłem jak zabity.

NianiaOgg

Po powrocie do domu, z biegiem czasu, idea latawców stała się jedną z największych obsesji mojego życia. Doszedłem do takiego punktu, że czułem, iż don Juan miał w tej materii absolutną rację. Bez względu na to, jak bardzo się starałem, nie udawało mi się podważyć jego logiki. Im więcej o tym myślałem, im więcej rozmawiałem z samym sobą i innymi ludźmi, im więcej samego siebie i innych obserwowałem, tym silniejsze było moje przekonanie, że coś czyni z nas istoty niezdolne do jakiegokolwiek działania, jakiejkolwiek relacji i jakiejkolwiek myśli, która nie ogniskowałaby się na ,ja". Moje troski, podobnie jak troski każdego, kogo znałem lub z kim rozmawiałem, koncentrowały się właśnie na tym. Ponieważ nie umiałem znaleźć wytłumaczenia tak uniwersalnej homogeniczności, byłem przekonany, że tok rozumowania don Juana jest najbardziej odpowiednim sposobem objaśnienia tego fenomenu.
Poświęciłem się głębszej analizie literatury dotyczącej mitów i legend. Uświadomiłem sobie wówczas coś, czego nigdy wcześniej nie odczuwałem: każda z przeczytanych przeze mnie książek była interpretacją mitów i legend. Przez każdą z nich przemawiał ten sam, homogeniczny umysł. Style były odmienne, lecz ukryty pod warstwą słów zamiar jednakowy: pomimo tego, że temat pracy dotyczył czegoś tak abstrakcyjnego jak mity i legendy, autorowi zawsze udało się zawrzeć w niej jakieś opinie o sobie. Celem każdej z tych książek nie było omówienie rzeczonego tematu; była nim autoreklama. Nigdy wcześniej sobie tego nie uświadamiałem.
Przypisywałem moją reakcję wpływowi don Juana. Pytanie, które sobie stawiałem, brzmiało tak: czy to on wpływa na mnie tak, że coś takiego dostrzegam, czy też rzeczywiście istnieje jakiś obcy umysł, który dyktuje wszelkie nasze poczynania? Siłą rzeczy odruchowo znów popadłem w negację, i niczym wariat zacząłem po kolei przechodzić od negacji do akceptacji i tak w kółko. Coś we mnie wiedziało, że bez względu na to, do czego pije don Juan, jest to fakt energetyczny; jednak inny wewnętrzny głos mówił, że to wszystko brednie. Wynikiem tych wewnętrznych zmagań były bardzo złe przeczucia, wrażenie, że zawisło nade mną wielkie niebezpieczeństwo.
Przeprowadziłem szeroko zakrojone badania, poszukując śladów koncepcji latawców w innych kulturach, ale nigdzie nie udało mi się znaleźć żadnej wzmianki na ten temat. Wyglądało na to, że don Juan jest jedynym źródłem informacji w tej materii. Kiedy zobaczyłem się z nim następnym razem, natychmiast przeszedłem do tematu.
– Robiłem, co mogłem, by podejść do tego zagadnienia racjonalnie – powiedziałem – ale nie mogę. Są takie chwile, kiedy absolutnie się z tobą zgadzam w kwestii drapieżców.
– Skup swoją uwagę na ulotnych cieniach, które obecnie widzisz – odrzekł don Juan z uśmiechem.
Powiedziałem mu, że owe ulotne cienie staną się końcem mojego racjonalnego życia. Widziałem je wszędzie. Od czasu gdy wyszedłem wówczas z jego domu, nie byłem w stanie zasnąć po ciemku. Spanie przy włączonym świetle w ogóle mi nie przeszkadzało. Jednak z chwilą gdy je gasiłem, wszystko dokoła mnie zaczynało skakać. Nigdy nie dostrzegałem kompletnych postaci ani kształtów. Widziałem jedynie ulotne, czarne cienie.
– Umysł latawca jeszcze cię nie puścił – rzekł don Juan. – Został ciężko ranny. Robi wszystko, by zreorganizować swoją relację z tobą. Ale coś w tobie zostało na zawsze przerwane. Latawiec o tym wie. Prawdziwe niebezpieczeństwo leży w tym, że umysł latawca może zwyciężyć, doprowadzając cię do wyczerpania i zmuszając do zarzucenia dalszej walki, jeśli dobrze rozegra kartę sprzeczności pomiędzy tym, co on ci mówi, i tym, co ja ci mówię.
Bo widzisz, umysł latawca nie ma konkurencji – ciągnął dalej don Juan. – Kiedy coś orzeka, zgadza się z własnym zdaniem i każe ci wierzyć, że zrobiłeś coś wartościowego. Umysł latawca powie ci, że to, co ci mówi Juan Matus, to wierutne bzdury, po czym ten sam umysł zgodzi się ze swym własnym stwierdzeniem. A ty powiesz: "Tak, oczywiście, że to bzdury". W taki właśnie sposób zostajemy pokonani.
Latawce są niezbędnym elementem wszechświata – ciągnął – i należy je traktować tak, jak na to zasługują – jako istoty potworne i budzące grozę. Dzięki nim wszechświat wystawia nas na próbę.
Jesteśmy energetycznymi sondami, stworzonymi przez wszechświat – mówił dalej, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy z mojej obecności – a ponieważ posiadamy energię obdarzoną świadomością, jesteśmy środkiem, dzięki któremu wszechświat staje się świadom samego siebie. Latawce to nieprzebłagani rywale. Tylko tak można ich postrzegać. Jeśli nam się uda, wszechświat pozwoli nam trwać dalej.
Chciałem, żeby don Juan mówił dalej. Ale on powiedział tylko:
– Nawałnica ucichła za ostatnim twoim pobytem tutaj; tylko tyle można powiedzieć na temat latawców. Czas na posunięcie innego rodzaju.
Tamtej nocy nie mogłem zasnąć. Zapadłem w lekki sen nad ranem i nie obudziłem do czasu, gdy don Juan wyciągnął mnie z łóżka i zabrał w góry. Tam, gdzie mieszkał, rzeźba terenu była zupełnie inna niż na pustyni Sonory, ale przestrzegł mnie, bym nie folgował sobie w porównaniach; powiedział, że po przejściu kilkuset metrów każde miejsce na świecie jest dokładnie takie samo.
– Turystyka jest dla ludzi w samochodach – powiedział. – Przemieszczają się z wielką prędkością, bez żadnego wysiłku. Turystyka nie jest dla piechurów. Kiedy jedziesz samochodem, możesz dostrzec monumentalną górę, której piękno zaprze ci dech w piersiach. Widok tej samej góry nie zaprze ci tchu w piersiach tak jak wtedy, gdy będziesz na nią patrzył, idąc pieszo; to będzie inne uczucie, zwłaszcza wówczas, gdy będziesz musiał się na nią wspiąć albo ją obejść.
Tamtego ranka było bardzo gorąco. Szliśmy wyschniętym korytem rzeki. Jedno, co ta dolina i pustynia Sonory miały ze sobą wspólnego, to miliony owadów. Latające wszędzie dokoła komary i muchy były niczym bombowce nurkujące do mojego nosa, oczu i uszu. Don Juan polecił mi, bym nie zwracał uwagi na ich brzęczenie.
– Nie próbuj ich odganiać – oświadczył stanowczym tonem. – Zamierz, żeby dały ci spokój. Wznieś dokoła siebie barierę energetyczną. Zachowaj milczenie, a z niego powstanie ta bariera. Nikt nie wie, jak to się robi. Jest to jedna z tych rzeczy, które dawni czarownicy nazywali faktem energetycznym. Przerwij swój wewnętrzny dialog. Nie trzeba do tego nic więcej.
Chcę ci dać pod rozwagę dziwaczną propozycję – podjął, idąc nieco przede mną. Musiałem przyspieszyć kroku i trochę się do niego zbliżyć, by nie uronić żadnego słowa. – Muszę podkreślić, że ta dziwaczna propozycja spotka się z twoim ogromnym oporem – powiedział. – Powiem ci z góry, że nie przystaniesz na nią z łatwością. Ale to, że jest dziwaczna, nie powinno cię odstręczać. Jesteś socjologiem. Dlatego twój umysł jest zawsze otwarty na nowe poszukiwania, nieprawda?
Don Juan bezwstydnie stroił sobie ze mnie żarty. Wiedziałem o tym, ale nie przeszkadzało mi to. Być może dlatego, że szedł tak szybko i musiałem ogromnie się starać, żeby dotrzymać mu kroku, jego sarkazm po prostu spłynął po mnie i zamiast się zjeżyć, zacząłem się śmiać. Całą uwagę skupiałem na tym, co mówił, i owady przestały mnie niepokoić – albo dlatego, że zamierzyłem dokoła siebie barierę energetyczną, albo też dlatego, że tak pilnie słuchałem don Juana, że nie zwracałem już uwagi na ich brzęczenie.
– Moja dziwaczna propozycja jest taka – powiedział wolno, oceniając efekt, jaki jego słowa na mnie wywarły. – Wygląda na to, że każdy człowiek na tej Ziemi ma dokładnie takie same reakcje, takie same myśli, takie same odczucia. Wygląda na to, że wszyscy odpowiadają mniej więcej tak samo na te same bodźce. Reakcje te są jakby nieco rozmyte przez język, którym się porozumiewa, ale jeśli zetrzeć tę warstwę, są to dokładnie takie same reakcje, które dręczą każdego człowieka na Ziemi. Chciałbym, abyś się tym zainteresował, w charakterze socjologa rzecz jasna, i zbadał, czy można znaleźć na tę homogeniczność jakieś formalne wytłumaczenie.
Don Juan zebrał kilka gatunków roślin. Niektórych z nich niemal nie można było dostrzec. Kwalifikowały się bardziej do alg albo mchów. Trzymałem jego siatkę i nie rozmawialiśmy więcej. Kiedy nazbierał już dość, ruszył z powrotem w kierunku domu, maszerując ile sił w nogach. Powiedział, że chciałby oczyścić rośliny, rozdzielić je i uporządkować, zanim zbytnio przeschną.

Pogrążyłem się w rozmyślaniach, zastanawiając nad zadaniem, które mi nakreślił. Próbowałem sobie przypomnieć, czy znam jakieś artykuły albo prace z tego tematu. Stwierdziłem, że będę musiał przeprowadzić szersze badania tego zagadnienia, i postanowiłem, że rozpocznę je od przeczytania wszystkich dostępnych prac na temat "charakteru narodowego". Poczułem przypływ entuzjazmu i przyszło mi do głowy mnóstwo chaotycznych pomysłów; bardzo chciałem od razu wyruszyć w drogę powrotną, gdyż zamierzałem potraktować jego propozycję bardzo poważnie. Zanim jednak dotarliśmy do domu, don Juan usiadł na wysokiej półce skalnej, z której było widać całą dolinę. Przez chwilę nic nie mówił. Nie dyszał ciężko. Nie miałem pojęcia, dlaczego się zatrzymał i usiadł.
– Twoje zadanie na dziś – powiedział nagle złowróżbnym tonem – to jedna z najbardziej tajemniczych rzeczy w magii, coś, co wykracza poza język, poza wyjaśnienia. Byliśmy dzisiaj w górach, rozmawialiśmy, ponieważ tajemnica magii musi być okraszona sprawami przyziemnymi. Musi wyrastać z niczego i do niczego powracać. Oto sztuka wojowników w podróży: przejść przez ucho igielne nie zauważonym. Tak więc przygotuj się i oprzyj plecy o tę skalną ścianę; usiądź od krawędzi najdalej, jak możesz. Będę przy tobie na wypadek, gdybyś miał zasłabnąć albo spaść.
– Co planujesz, don Juanie? – zapytałem, a trwoga w moim głosie była tak wyraźna, że sam zdałem sobie z tego sprawę i zacząłem mówić ciszej.
– Skrzyżuj nogi i wejdź w wewnętrzną ciszę – powiedział. – Powiedzmy, że chcesz się dowiedzieć, do jakich artykułów mógłbyś zaglądnąć, by znaleźć argumenty za lub przeciw proponowanej przeze mnie tezie, którą masz zweryfikować w swoim środowisku akademickim. Wejdź w wewnętrzną ciszę, ale nie zasypiaj. To nie będzie podróż po mrocznym morzu świadomości. To widzenie z wewnętrznej ciszy.
Było mi raczej trudno wejść w wewnętrzną ciszę bez zapadania w sen. Walczyłem z przemożnym pragnieniem zaśnięcia. W końcu udało mi się i stwierdziłem, że spoglądam na dno doliny z otaczającej mnie nieprzeniknionej ciemności. A potem zobaczyłem coś, co zmroziło mi krew w żyłach – gigantyczny cień, szeroki może na pięć metrów, który skakał w powietrzu, po czym wylądował na ziemi z niesłyszalnym, głuchym tąpnięciem. Poczułem to tąpnięcie w kościach, ale go nie usłyszałem.
– Są naprawdę bardzo ciężkie – powiedział mi don Juan do ucha. Z całych sił trzymał mnie za lewe ramię.
Widziałem coś, co wyglądało jak wijący się na ziemi bagienny cień; chwilę później cień wykonał kolejny potężny skok, przelatując w powietrzu może piętnaście metrów, po czym znów wylądował na ziemi z tym samym złowieszczym, niesłyszalnym tąpnięciem. Walczyłem, by nie utracić koncentracji. Byłem tak przerażony, że nie da się tego opisać słowami. Nie odrywałem oczu od cienia skaczącego po dnie doliny. Następnie usłyszałem bardzo specyficzne buczenie, mieszaninę odgłosu trzepoczących skrzydeł i trzeszczenia radia, które nie zostało dokładnie dostrojone do częstotliwości odbieranej stacji; chwilę potem nastąpiło kolejne głuche tąpnięcie, którego nigdy nie zapomnę. Don Juanem i mną wstrząsnęło do głębi – monstrualny, czarny, bagienny cień wylądował tuż przy nas.
– Nie bój się – nakazał mi don Juan władczym głosem. – Utrzymuj wewnętrzną ciszę, a on odejdzie.
Trząsłem się od stóp do głów. Nie miałem cienia wątpliwości, że jeśli nie utrzymam wewnętrznej ciszy, bagienny cień przykryje mnie niczym koc i zadusi. Nie rozpraszając otaczającej mnie ciemności, wrzasnąłem na całe gardło. Nigdy nie byłem taki wściekły, tak bezgranicznie sfrustrowany. Bagienny cień wykonał kolejny skok, wyraźnie w kierunku dna doliny. Dalej wrzeszczałem, potrząsając nogami. Chciałem strząsnąć z siebie to coś, co mogło nadejść, żeby mnie pożreć. Moje pobudzenie nerwowe było tak silne, że straciłem rachubę czasu. Być może straciłem przytomność.
Kiedy doszedłem do siebie, leżałem w łóżku w domu don Juana. Dokoła czoła miałem owinięty ręcznik, namoczony w lodowato zimnej wodzie. Trawiła mnie gorączka. Jedna z towarzyszek don Juana natarła mi plecy, piersi i czoło terpentyną, ale nie przyniosło mi to ulgi. Gorączka, która mnie trawiła, pochodziła z mojego wnętrza. Wywołały ją wielki gniew i niemoc.
Don Juan się śmiał, jak gdyby to, co się ze mną działo, było najzabawniejszą rzeczą pod słońcem. Bez końca wybuchał długimi salwami śmiechu.
– Nigdy bym nie pomyślał, że weźmiesz sobie widok latawca tak bardzo do serca – powiedział.
Ujął mnie za rękę i poprowadził na tyły domu, po czym wepchnął do wielkiej wanny z wodą, tak jak stałem – ubrany, w butach, z zegarkiem na ręku, ze wszystkim.
– Mój zegarek, zegarek! – wrzasnąłem. Don Juan skręcał się ze śmiechu.
– Nie powinieneś nakładać zegarka, gdy do mnie przyjeżdżasz – powiedział. – Teraz masz spieprzony zegarek!
Zdjąłem zegarek i odłożyłem go z boku wanny. Przypomniałem sobie, że jest wodoszczelny i nic mu się nie stanie. Kąpiel w wannie niezwykle dobrze mi zrobiła. Kiedy don Juan wyciągnął mnie z lodowatej wody, odzyskałem nieco panowanie nad sobą.
– Cóż za niedorzeczny widok! – powtarzałem ciągle, niezdolny powiedzieć nic więcej.
Drapieżca, którego opisywał mi wcześniej don Juan, nie był istotą przyjazną. Był niesamowicie ciężki, wulgarny, zobojętniały. Odczuwałem jego pogardę dla nas. Było pewne, że skruszył nas już całe wieki temu, przemieniając, jak powiedział don Juan, w istoty słabe, bezbronne i potulne. Zdjąłem moje mokre rzeczy, okryłem się poncho, usiadłem na swoim łóżku i najzwyczajniej w świecie zacząłem płakać jak dziecko; nie był to jednak żal nad sobą. Miałem mój wielki gniew i moją niezachwianą intencję, które nie pozwolą im mnie pożreć. Płakałem z żalu nad moimi bliźnimi, a zwłaszcza nad ojcem. Do tamtej chwili nigdy nie wiedziałem, że tak bardzo go kocham.
– Nie miał żadnych szans – usłyszałem powtarzane przez siebie w kółko te same słowa, zupełnie tak, jakby mówił to ktoś inny. Mój biedny ojciec, najukochańsza istota, jaką znałem, tak czuła, tak delikatna, tak bezbronna.

zinka

Dlaczego wybrałaś akurat te fragmenty z cienistymi istotami?

Jest to trochę przerażające i zniechęcające do udawania się w nieznane. :(

NianiaOgg

właśnie dlatego. Ciekawa jestem waszego zdania :)
może idealizujemy świat niefizyczny myśląc że jest lepszy niż ten nam znany, fizyczny. Dodajemy sobie ważności twierdząc że nasze Wyższe Ja to ho ho...
Monroe z kolei wspominał o luszu. W jednej ze swoich wypraw niefizycznych uzyskał od Inspeka odpowiedz, że ludzie i w ogóle ziemia, to taka farma luszu, a my jak te kury nioski znosimy jaja, które ktoś potem sprzedaje na międzygalaktycznym targu  :-\
Żartowałam :) Monroe pisał, że w wyniku targających nami emocji produkujemy, wydzielamy jakiś rodzaj energii, który jest wysoko ceniony w świecie niefizycznym i że ziemia została zaludniona między innymi w tym właśnie celu. Nie bardzo nam to dodaje splendoru.
Jaka jest prawda, nie wiem, ale może kiedyś się dowiem?

zinka

#7
Też czytałam o tym, że ktoś tam pożywia się naszą negatywną energią, która jest bardzo cenna dla nich, dlatego daruję sobie oglądanie wszystkich horrorów i innych dziwadeł powodujących strach.

Każdy kto doświadcza przebywania po drugiej stronie jest zdania, że jednak, to co tam spotykamy jest odzwierciedleniem stanu naszego umysłu i zalecają, żeby udawac się na drugą stroną z czystym umysłem, bez żadnego strachu.



EosCris

Czytam i nie wiem, co czytam... Słucham, nie słuchając.... hmmmm latawiec, to jest dopiero coś! 

Robert Noble

Większość osób na czytaniu poprzestaje. Nie zadają sobie trudu by powalczyć z latawcem...taki to wykwintny drapieżca.

nautiluz

#10
Latawiec latawiec

Carlos z książki był cykorem, więc strach był jego (katalizatorem) do tego był nieugięty i strasznie ważny, a za razem - bardzo sztywny w przekonaniach- skostniały umysł. Co więcej kochał myśleć - więc to była jego drogą do ciszy. Dlatego Don Juan kazał mu skupić się na pisaniu artykułów by wszedł w ciszę. Dlatego zobaczył to, co zobaczył - zobaczył swój skostniały strach - A to umozliwilo mu wreszcie otworzyć serce na umysł i wybaczyć ojcu - i.e. zrekapitulować energię stamtąd. Don Juan nie był głupi. Grał Karlosem jak na nitce- niemalże jak ten "flyers" na jego (nitce) w energetycznym? Jaju.

Ale cóż- Nagual na początku zawsze Cię oszuka. Po czasie możesz odkryć, że oszustwo było prawdą.  ^-^

No i jeszcze- nie wierz nikomu póki sam nie potwierdzisz wiedzy

EosCris

Nautiluz, Carlos był potężnym Czarownikiem (JEST), to co przedstawiał w ksiązkach, to historie, dzięki którym człowiek mógł pracować nad sobą.  A to, że Carlos pokazał się z tej "gorszej/ słabszej" strony, to wynikało ze stylu jego pisania i tego co oczekiwali od niego wydawcy. Zatem słowa "Carlos z książki był cykorem" jest dużą pomyłką i brakiem energii ze strony ludzi czytających jego książki, aby mogli pojąć całokształt tego przedsięwzięcia :)
Co do tego, że był ważny, to akurat nie mogę się z tym nie zgodzić, ale nie aż tak jak wielu sądzi ;)

"to, co zobaczył - zobaczył swój skostniały strach" - Nautiluz a skąd to wiesz?  Spotkałeś się z CC? Powiedział CI to? :)

Bez energii, to tylko domysły i spekulacje.


nautiluz

#12
Dzięki.


Share via facebook Share via twitter