ósmy syn ósmego syna :)

Zaczęty przez NianiaOgg, Lipiec 20, 2013, 08:20:59 PM

« Wyprawa Czarownic, babcia gra w karty | Filmiki dające do myślenia »

NianiaOgg

fragment książki "Równoumagicznienie", Autor Terry Pratchett, wydawnictwo Prószyński i S-ka.

RÓWNOUMAGICZNIENIE

(...)
Nadszedł wśród burzy i od razu można było w nim poznać maga. Po części z powodu długiego płaszcza i rzeźbionej la­ski, ale przede wszystkim dlatego, że krople deszczu zatrzy­mywały się kilka stóp nad jego głową i parowały obficie.
Działo się to w pięknej burzowej okolicy, w Górach Ramtopu, krai­nie ostrych szczytów, gęstych lasów i wąskich rzecznych kotlinek tak głę­bokich, że kiedy światło dnia docierało wreszcie do podłoża, czas mu już było się zbierać. Poszarpane strzępki chmur lgnęły do mniejszych szczytów poniżej górskiej ścieżki, którą - ślizgając się w błocie i potyka­jąc - podążał mag. Kilka kóz z niejakim zaciekawieniem obserwowało go przez zmrużone oczy. Niewiele trzeba, żeby zaciekawić kozy....
Czasami zatrzymywał się i podrzucał swą ciężką laskę. Zawsze spa­dała wskazując ten sam kierunek, a mag wzdychał, podnosił ją i podej­mował trudny marsz.
Burza szła między wzgórzami na nogach z błyskawic, pokrzykując i warcząc.
Mag zniknął za zakrętem i kozy powróciły do przeżuwania.
Gdy nagle coś jeszcze zwróciło ich uwagę. Zesztywniały, szeroko otworzyły oczy i rozdęły nozdrza.
Było to dziwne, ponieważ ścieżka pozostała pusta. Jednak kozy wciąż obserwowały, jak coś przechodzi, póki nie zniknęło z pola widzenia.

Wieś skuliła się w wąskiej dolince pomiędzy porośniętymi la­sem stromymi zboczami. Nie była to duża wioska i nie uka­zywała jej żadna mapa okolicy. Ledwie była widoczna na ma­pie wioski.
Właściwie było to jedno z tych miejsc, które istnieją wyłącznie po to, żeby ktoś mógł z nich pochodzić. Wszechświat jest ich pełen: za­gubionych wiosek, omiatanych wiatrem miasteczek pod szerokim nie­bem czy odosobnionych górskich chat. Jedyny ich ślad w historii to fakt, że są miejscami absolutnie zwykłymi, gdzie zaczęło się dziać coś absolutnie niezwykłego. Często upamiętnia to niewielka tablica pa­miątkowa głosząca, że wbrew wszelkiemu ginekologicznemu prawdo­podobieństwu ktoś bardzo sławny urodził się na ścianie.
Mgła kłębiła się między chatami, kiedy mag przekraczał wąski mo­stek nad wezbranym potokiem i kierował się do kuźni. Te dwa zdarze­nia nie miały ze sobą nic wspólnego. Mgła kłębiłaby się i tak: była mgłą bardzo doświadczoną i doprowadziła kłębienie do poziomu sztuki.
W kuźni, oczywiście, zebrało się sporo ludzi. Jest to miejsce, gdzie można zawsze liczyć na dobry ogień i kogoś do pogawędki. Wieśniacy przysiedli w ciepłym mroku. Kiedy zbliżył się mag, wyprostowali się gwałtownie i próbowali przybrać inteligentny wyraz twarzy, na ogół bez większych sukcesów.
Kowal uznał, że nie musi przestrzegać takich form. Skinął magowi, ale było to powitanie równych sobie... a przynajmniej równych z punktu widzenia kowala. W końcu byle jaki mniej więcej kompetentny kowal poznał magię bardziej niż przelotnie. Tak mu się przynajmniej wydaje.
Mag skłonił się. Biały kot śpiący obok paleniska ocknął się nagle i spojrzał na niego badawczo.
-Jak się nazywa ta wieś, panie? - zapytał przybysz. Kowal wzruszył ramionami.
- Głupi Osioł.
- Głupi...?
- Osioł - powtórzył kowal takim tonem, jakby wzywał gościa, żeby spróbował sobie z tego zażartować. Mag zamyślił się.
- Ta nazwa ma pewnie swoją historię - stwierdził w końcu. -W innych okolicznościach chętnie bym jej wysłuchał. Ale chciałbym porozmawiać z tobą, kowalu, o twoim synu.
- Którym? - spytał kowal.
Wśród gapiów rozległy się śmiechy. Mag uśmiechnął się także.
- Masz siedmiu synów, prawda? A sam jesteś ósmym synem? Twarz kowala zmartwiała. Obejrzał się na wieśniaków.
- No dobra, przestaje padać - rzekł. - Uciekajcie stąd wszyscy. Ja i... - spojrzał na maga i podniósł brwi.
- Drum Billet- wyjaśnił mag.
- ...i pan Billet mamy do omówienia ważne sprawy. Skinął młotem i publiczność opuściła kuźnię, po drodze ogląda­jąc się jeszcze na wypadek, gdyby mag zrobił coś ciekawego.
Kowal wyjął spod blatu dwa stołki. Z szafki obok pojemnika z wodą wyciągnął butelkę i do dwóch bardzo małych kieliszków nalał przej­rzystego płynu.
Obaj mężczyźni usiedli i przez chwilę obserwowali deszcz i mgłę kłębiącą się nad mostem. Wreszcie odezwał się kowal:
- Wiem, o którego syna wam chodzi. Babcia Weatherwax jest te­raz przy mojej żonie, ósmy syn ósmego syna... Faktycznie, coś prze­mknęło mi przez myśl, ale nie zwracałem na to uwagi. No tak... Mag w rodzinie, co?
- Szybko się pan zorientował - zauważył Billet.
Biały kot zeskoczył z legowiska, przebiegł po podłodze i jednym susem znalazł się na kolanach przybysza. Tam zwinął się w kłębek. Cienkie palce maga z roztargnieniem gładziły jego sierść.
- No tak... - powtórzył kowal po raz drugi. - Mag w Głupim Ośle, zgadłem?
- Możliwe, możliwe - przyznał Billet - Oczywiście najpierw musi pójść na Uniwersytet Naturalnie, może sobie tam doskonale poradzić.
Kowal dokładnie rozważył tę ideę i uznał, że bardzo mu odpowia­da. Nagle coś przyszło mu do głowy.
- Chwileczkę... Próbuję sobie przypomnieć, co mówił mój ojciec. Podobno mag, który wie, że ma umrzeć, może tak jakby przekazać swoją tak jakby magiczność tak jakby następcy. Zgadza się?
- Nie słyszałem jeszcze równie skrótowego opisu, ale owszem.
- Czyli macie tak jakby umrzeć?
- Tak jest.
Kot mruczał cicho, gdy wąskie palce drapały go za uchem.
Kowal zakłopotał się wyraźnie.
-Kiedy?
Mag zamyślił się na moment.
- Za jakieś sześć minut - stwierdził.
-Och.
(cdn....)

NianiaOgg

- Proszę się nie martwić. Prawdę mówiąc, oczekuję już tego. Sły­szałem, że to zupełnie bezbolesne. Kowal pomyślał chwilę.
- A kto wam powiedział? - zapytał.
Mag udał, że nie dosłyszał. Obserwował most, czekając na znaczącą turbulencję wśród mgły.
- Do rzeczy - odezwał się kowal. - Wytłumaczcie mi lepiej, jak się wychowuje maga, bo, widzicie, w naszej okolicy nie ma ani jednego i...
- Wszystko samo się ułoży - wyjaśnił uprzejmie Billet. - Magia mnie tutaj doprowadziła i magia się wszystkim zajmie. Jak zwykle zresztą. Czyżbym słyszał krzyk?
Kowal spojrzał w sufit. Poprzez szum potoku przebił się odgłos pary nowych płuc pracujących z pełną mocą.
Mag uśmiechnął się.
- Niech go tu przyniosą - polecił.
Kot usiadł nagle i spojrzał zaciekawiony w szerokie wrota kuźni. Kiedy podniecony kowal wołał kogoś z pięterka, kot zeskoczył i ruszył wolno przed siebie, mrucząc głośno jak piła.
Ze schodów zeszła wysoka siwowłosa kobieta, dźwigając opatulo­ne kocem zawiniątko. Kowal podprowadził ją szybko do miejsca, gdzie siedział mag.
-Ale... -zaczęła.
- To bardzo ważne - oświadczył poważnym tonem kowal. - Co te­raz, panie?
Mag podniósł laskę. Była długości człowieka i grubości ręki w prze­gubie, pokryta rzeźbionymi znakami, które zdawały się zmieniać w oczach kowala. Całkiem jakby nie chciały, żeby zobaczył, jak wyglądają.
- Dziecko musi ją chwycić - wyjaśnił Drum Billet. Kowal skinął głową i pogmerał pod kocem, aż znalazł maleńką różową dłoń. Przysunął ją delikatnie do drewna. Paluszki chwyciły laskę.
- Ale... - powtórzyła akuszerka.
- Wszystko w porządku. Babciu - przerwał jej kowal. - Wiem, co robię. Jest czarownicą, panie. Nie zwracajcie na nią uwagi. Dobrze. Co teraz?
Gość milczał.
- Co mam teraz zro...
Kowal urwał nagle. Pochylił się, by spojrzeć na twarz maga. Drum Billet uśmiechał się, ale trudno powiedzieć, co go tak rozbawiło.
Kowal oddał dziecko zirytowanej akuszerce. Potem z szacunkiem odgiął zaciśnięte na lasce wąskie, blade palce.
Laska była dziwna w dotyku, trochę śliska, jakby naelektryzowana. Samo drewno pociemniało, ale rzeźbione znaki były jaśniejsze. Oczy bolały, kiedy człowiek próbował dokładnie się im przyjrzeć.
- Zadowolony jesteś z siebie? - spytała akuszerka.
- Co? A tak, szczerze mówiąc tak. A bo co?
Odchyliła róg koca. Kowal spojrzał i nerwowo przełknął ślinę.
- Nie... - wyszeptał. - On mówił...
- A co on mógł o tym wiedzieć? - prychnęła pogardliwie Babcia.
- Powiedział, że to będzie syn!
- Nie wygląda mi to na syna, drogi chłopcze. Kowal opadł na stołek i ukrył twarz w dłoniach.
- Co ja narobiłem? -jęknął.
- Dałeś światu pierwszego żeńskiego maga - odparła akuszerka. -I cio telaź, maciupcia moja?
-Co?
- Mówiłam do dziecka.
Kot mruczał głośno i prężył grzbiet, jakby ocierał się o nogi stare­go przyjaciela. Co dziwne, ponieważ nikogo tam nie było.
- To było nierozsądne - odezwał się głos tonem, którego nie mógł usłyszeć żaden ze śmiertelnych. - Założyłem, że magia wie, co robi.
MOŻE I WIE.
- Gdybym tylko mógł coś na to poradzić...
NIE MA POWROTU. NIE MA POWROTU, oznajmił głos głębo­ki i ciężki jak zatrzaskujące się wrota krypty.
Smużka nicości, która niedawno była Drumem Billetem, zastano­wiła się przez chwilę.
- Przecież ta mała będzie miała mnóstwo kłopotów. TAKIE PRZECIEŻ JEST ŻYCIE. TAK MI MÓWIONO. NATURAL­NIE. SAM NIE MAM O TYM POJĘCIA.
- A co z reinkarnacją?
Śmierć zawahał się.
NIE SPODOBA CI SIĘ, stwierdził. UWIERZ MI NA SŁOWO.
- Słyszałem, że niektórzy robią to bez przerwy.
KONIECZNE JEST PRZESZKOLENIE. MUSISZ ZACZYNAĆ NI­SKO I POWOLI PRZESUWAĆ SIĘ CORAZ WYŻEJ. NIE MASZ PO­JĘCIA, JAKIE TO STRASZNE BYĆ MRÓWKĄ.
- Aż tak źle?
NIE UWIERZYŁBYŚ. A PRZY TWOJEJ KARMIE TRUDNO OCZE­KIWAĆ AŻ MRÓWKI.
Dziecko wróciło do matki, a kowal posępnie wpatrywał się w ście­kające z okapu kuźni krople wilgoci.
Drum Billet z roztargnieniem podrapał kota za uchem i pomyślał o swoim życiu. Trwało długo, co jest jednym z przywilejów zawodu maga. Dokonał wielu rzeczy, z których nie zawsze był dumny. Najwyż­sza już pora...
CZAS NAS GONI, przypomniał Śmierć.
Mag spojrzał w dół, na kota, i po raz pierwszy uświadomił sobie, jak dziwacznie wygląda zwierzę.
Żywi często nie zdają sobie sprawy z tego, jak skomplikowany jest świat, kiedy człowiek już umrze. To dlatego, że śmierć uwalnia umyśl z kaftana bezpieczeństwa trzech wymiarów, a także odcina go od cza­su, który w końcu jest tylko jeszcze jednym wymiarem. W związku z tym kot ocierający się o niewidzialne nogi maga był niewątpliwie tym samym kotem, którego mag widział kilka minut temu, ale całkiem wyraźnie był też maleńkim kociakiem, tłustym, na wpół ślepym kocurem i wszystkimi etapami pomiędzy nimi. Jednocześnie. Ponieważ za­czynał jako maleństwo, przypominał teraz białą, kotokształtną mar­chewkę. Ten opis musi wystarczyć, dopóki ludzie nie wprowadzą od­powiedniejszych czterowymiarowych przymiotników.
Kościsty palec Śmierci stuknął lekko Billeta w ramię.
CHODŹMYJUŻ, SYNU.
- Czy nic nie mogę zrobić?
ŻYCIE JEST DLA ŻYWYCH. ZRESZTĄ ZOSTAWIŁEŚ JEJ SWOJĄ LASKĘ.
- Tak, to prawda.

Akuszerka nazywała się Babcia Weatherwax. Była czarownicą. W Ramtopach nikomu to nie przeszkadzało i nikt nie mówił o czarownicach złego słowa. W każdym razie, jeśli chciał się rano zbudzić w tej samej postaci, w jakiej kładł się do łóżka.
Kowal spoglądał zadumany w deszcz. Czarownica zeszła po scho­dach i położyła mu pomarszczoną dłoń na ramieniu. Podniósł głowę.
- Co robić, Babciu? - zapytał. W jego głosie zabrzmiała całkiem niechciana, błagalna nuta.
- Co zrobiłeś z magiem?
- Położyłem go w komórce na drewno. Można tak?
- Na razie wystarczy - potwierdziła. - A teraz musisz spalić laskę.
Oboje obejrzeli się na ciężką laskę, opartą o ścianę w najciemniej­szym kącie kuźni. Zdawało się niemal, że się im przygląda.
- Przecież jest magiczna - wyszeptał kowal.
- No więc?
- Czy będzie się palić?
- Nie spotkałam jeszcze drewna, które by się nie paliło.
- Przecież tak nie można.
Babcia Weatherwax zatrzasnęła szerokie wrota i zmierzyła go gro­źnym wzrokiem.
- Wysłuchaj mnie, Gordo Kowalu! - rzekła. - Kobiety nie mogą być magami! To dla kobiet nieodpowiednia magia, te czary magów:
same księgi, gwiazdy i geometria. Ona nigdy się tego nie nauczy. Czy kto słyszał kiedy o magu-kobiecie?
- Są czarownice - stwierdził niepewnie kowal. - I podobno rów­nież czarodziejki.
- Czarownice to zupełnie inna sprawa - burknęła Babcia Weather­wax. - Ich magia pochodzi z ziemi, nie z nieba. Mężczyźni w życiu nie potrafią jej zrozumieć. A co do czarodziejek - dodała - to nie próbują być lepsze niż im wypada. Posłuchaj mojej rady: spal tę laskę, pocho­waj ciało i pilnuj, żeby nic takiego się więcej nie powtórzyło.
Kowal niechętnie skinął głową, podszedł do paleniska i dmuchnął miechami, aż poleciały iskry. Potem wrócił po laskę.
Nie chciała się ruszyć.
- Nie chce się ruszyć!
Pot wystąpił mu na czoło, kiedy raz za razem szarpał za drewno. Pozostało niewzruszone
- Daj, ja spróbuję - powiedziała Babcia i wyciągnęła rękę. Coś trza­snęło i zapachniało przypaloną cyną.
Pojękując cicho kowal przebiegł przez kuźnię do przeciwległej ściany, gdzie do góry nogami wylądowała Babcia.
- Dobrze się czujecie?
Jej oczy przypominały dwa błyszczące gniewnie diamenty.
- A więc to tak... - powiedziała. - Rozumiem.
- Co niby tak? - Kowal niczego nie rozumiał.
- Pomóż mi wstać, durniu jeden. I przynieś siekierę. Ton jej głosu sugerował, że okazywanie nieposłuszeństwa byłoby
posunięciem dalece nierozsądnym. Kowal przeszukał nerwowo stos
złomu i po chwili znalazł stary dwuręczny topór.
- Dobrze. A teraz ściągaj fartuch.
- Dlaczego? Co chcecie zrobić? - przestraszył się kowal, który za­czynał już tracić kontakt z rzeczywistością. Babcia westchnęła zniechęcona.
- To jest skóra, ty idioto. Mam zamiar owinąć nią uchwyt. Dwa razy nie dam się złapać na tę samą sztuczkę.
Kowal zrzucił ciężki skórzany fartuch i wręczył pokornie czarownicy. Owinęła stylisko i raz czy dwa na próbę machnęła toporem w powietrzu. Potem - pajęcza sylwetka w blasku gorejącego paleniska - podkradła się i sieknąwszy z wysiłku i emocji, uderzyła ostrzem w sam środek laski.
Coś szczęknęło. Zabrzmiał dźwięk podobny do wrzasku kuropa­twy. Potem głuchy stuk.
I cisza.
Nie poruszając głową kowal bardzo powoli uniósł rękę i dotknął ostrza topora. Nie tkwiło już na stylisku. Wbiło się we wrota, tuż obok jego głowy, przy okazji ścinając maleńki skrawek ucha.
Sylwetka Babci wydawała się lekko rozmyta od wibracji po uderze­niu w absolutnie nieruchomy obiekt Wpatrywała się w odłamek drew­na w ręku.
- Nnno dobbbbbrzrzrze - zająknęła się. - Wwww takiiimmm rrrazzzzie...
- Nie - przerwał jej stanowczo kowal. Potarł skaleczone ucho. -Cokolwiek chcecie zaproponować, nie. Zostawcie to. Przysypię ją ja­kimiś śmieciami. Nikt nie zauważy. Zostawcie. Przecież to tylko kij.
- Tylko kij?
- A macie jakieś lepsze pomysły? Może taki, po którym nie stracę głowy?
Babcia spojrzała na laskę, która sprawiała wrażenie, jakby nie zwra­cała na nią uwagi.
- Nie w tej chwili - przyznała Babcia. - Ale daj mi tylko odrobinę czasu...
- Dobrze, dobrze. W każdym razie mam teraz trochę roboty, ja­kichś magów do pogrzebania... Sami wiecie, jak to jest. Zza tylnych drzwi wyjął łopatę i zawahał się.
- Babciu...
-Co?
- Wiecie, jak lubią być chowani magowie?

NianiaOgg

-Tak!
- No to jak?
Babcia Weatherwax zatrzymała się u stóp schodów.
—Wcale!
Jakiś czas później łagodnie zapadła noc. Resztki powolnego światła Dysku spłynęły z
doliny, a blady, spłukany deszczem księżyc zabłysnął na usianym gwiazdami niebie. W
mrocznym sadzie obok kuźni rozlegały się z rzadka brzęki szpadla o kamień, a czasem
stłumione przekleństwa.
W kołysce na pięterku pierwsza kobieta-mag tego świata śniła o czymś nieistotnym.
Biały kot drzemał na swojej osobistej półce niedaleko paleniska. W ciepłej, ciemnej kuźni
jedynym dźwiękiem był trzask węgli stygnących pod popiołem.
Laska stała w kącie, tam gdzie chciała pozostać, otulona cieniami odrobinę bardziej
czarnymi, niż zwykle bywają cienie.
Czas płynął, co jest w zasadzie jego obowiązkiem.
Coś brzęknęło cicho i poruszyło się powietrze. Po chwili kot usiadł i zaczął przyglądać
się z zaciekawieniem.
Nadszedł świt. Tu, w Ramtopach, świt zawsze robi duże wrażenie, zwłaszcza kiedy
burza oczyściła powietrze. Z doliny, gdzie leżała wieś Głupi Osioł, rozpościerała
się panorama pomniejszych gór, zabarwionych purpurą i pomarańczem w zalewającym je z
wolna porannym blasku (z wolna, ponieważ w silnym polu magicznym Dysku światło
podróżuje w tempie raczej spacerowym). Dalekie równiny nadal były rozlewiskiem cienia.
Jeszcze dalej słabą iskierką rozbłyskiwało czasem morze.
Właściwie roztaczał się stąd widok aż do krańca świata. Nie była to poetycka metafora, ale
realny fakt, jako że świat był zdecydowanie płaski. Wiadomo też, że płynął w kosmosie na
grzbietach czterech słoni, które z kolei podróżowały na skorupie Wielkiego A'Tuina,
Ogromnego Żółwia Niebios.
W dolinie wioska Głupi Osioł budziła się do życia. Kowal wszedł właśnie do kuźni i
stwierdził, że jest wysprzątana lepiej niż przez ostatnie kilkaset lat, wszystkie narzędzia leżą
na właściwych miejscach, ktoś zamiótł podłogę, a w palenisku płonie ogień. Kowal siedzi
teraz na kowadle, przeniesionym na drugi koniec izby, obserwuje laskę i usiłuje myśleć.
Przez całe siedem lat nic się właściwie nie wydarzyło. Tylko jedna z jabłoni w sadzie obok
kuźni urosła wyraźnie wyższa od pozostałych. Często wspinała się na nią
dziewczynka ze szparą między przednimi zębami, o kasztanowych włosach i rysach
twarzy obiecujących, że w przyszłości stanie się, jeśli nawet nie piękna, to przynajmniej
atrakcyjnie interesująca.
Nazwano ją Eskarina - bez szczególnego powodu. Po prostu jej matce spodobało się
brzmienie tego słowa. Babcia Weatherwax obserwowała ją pilnie, nie zauważyła jednak
żadnych znaków działania magii. To prawda, dziewczynka częściej, niż zwykle dziewczynki
wspinała się na drzewa i w ogóle dokazywała, ale takiej, która ma w domu tylu braci, wiele
można wybaczyć. Czarownica uspokoiła się zatem i zaczynała już wierzyć, że magia nie
zapuściła korzeni.
Magia jednak ma w zwyczaju czekać w ukryciu niby grabie leżące w trawie.
Znowu nadeszła zima i była ostra. Chmury niczym wielkie tłuste owce zawisły nad
Ramtopami. Zasypywały kotliny śniegiem, a lasy zmieniały w milczące, mroczne
groty. Przełęcze były nieprzejezdne i karawany miały powrócić dopiero na wiosnę.
Głupi Osioł stała się niewielką wysepką ciepła i światła.
- Martwię się o Babcię Weatherwax - odezwała się przy śniadaniu matka Esk. - Nie
widziałam jej ostatnio.
Kowal spojrzał na nią ponad łyżką owsianki.
-Ja tam nie narzekam - stwierdził. - Ona...
- Ona ma długi nos - wtrąciła Esk.
Rodzice zmierzyli ją gniewnymi spojrzeniami.
- Nikt cię nie prosił o takie uwagi - oświadczyła surowo matka.
- Ale tato powiedział, że ona stale wtyka swój...
- Eskarino!
- Przecież mówił...
- Powiedziałam!
- Tak, ale tato mówił, że...
Kowal wyciągnął rękę i dał jej klapsa. Niezbyt mocno, zresztą natychmiast zrobiło mu się
przykro. Synowie dostawali ręką albo pasem, kiedy tylko zasłużyli na lanie. Problem z córką
nie polegał na zwykłym nieposłuszeństwie, ale na jej irytującym zwyczaju drążenia tematu
dyskusji długo po tym, kiedy powinno się go już zakończyć. Kowala zawsze doprowadzało
to do pasji.
Dziewczynka wybuchnęła płaczem. Kowal wstał, zły na siebie i zakłopotany. Głośno
tupiąc pomaszerował do kuźni. Rozległ się trzask i głuchy stuk.
Znaleźli go nieprzytomnego na podłodze. Potem utrzymywał, że uderzył głową o framugę
drzwi. To dziwne, ponieważ nie był zbyt wysoki i zawsze swobodnie pod nimi przechodził.
Był jednak całkowicie pewien, że cokolwiek się zdarzyło, nie miało żadnego związku z
podejrzanym błyskawicznym poruszeniem w najciemniejszym kącie kuźni.
Wydarzenia naznaczyły jakoś ten dzień. Stał się dniem potłuczonych naczyń, dniem ludzi
wchodzących sobie w drogę i trapionych złym humorem. Mama Esk upuściła dzbanek, który
należał jeszcze do jej babki, a na stryszku nadgniła cała skrzynka jabłek. W kuźni ogień nie
chciał się rozpalić, a komin nie ciągnął. Jaims, najstarszy syn, pośliznął się na drodze i
zwichnął rękę. Biały kot, czy może jeden z jego potomków, jako że koty prowadziły własne,
dyskretne i skomplikowane życie w stodole obok kuźni, wlazł do komina nad kuchnią i nie
chciał wyjść. Nawet niebo przygniatało wszystkich niczym stary materac, a powietrze mimo
mrozu wydawało się duszne.
- Dość już tego! Mam dosyć! - krzyknęła mama Esk. - Cern, ty z Gultą i Esk moglibyście
sprawdzić, jak się czuje Babcia i... gdzie Esk?
Dwaj najmłodsi chłopcy wyjrzeli spod stołu, gdzie bili się bez przekonania.
- Poszła do sadu - wyjaśnił Gulta. - Znowu.
- No to zawołaj ją i ruszajcie.
-Ale jest zimno!
- Zaraz będzie padać śnieg!
- To tylko mila, droga jest czysta, a jak spadł pierwszy śnieg, to kto tak się wyrywał na
dwór? Idźcie już i nie wracajcie, dopóki się nie uspokoicie.
Znaleźli Esk w rozwidleniu konarów wielkiej jabłoni. Chłopcy nie lubili tego drzewa.
Przede wszystkim tak gęsto porastała je jemioła, że nawet zimą było zielone. Poza tym
dawało owoce małe, które jednego dnia były tak kwaśne, że aż wykrzywiały, a następnego
już przegniłe i atrakcyjne tylko dla much. Wydawało się, że na jabłoń łatwo się wspiąć, ale
miała zwyczaj łamania gałęzi pod stopami w najbardziej nieodpowiednich momentach. Cern
przysięgał, że kiedyś konar odwrócił się, żeby go zrzucić na ziemię. Drzewo tolerowało Esk,
która wspinała się na nie, kiedy była zła, zmęczona albo zwyczajnie chciała zostać sama.
Chłopcy wyczuwali, że święte braterskie prawo do łagodnego dręczenia siostry ulega u stóp
pnia zawieszeniu. Dlatego teraz tylko rzucili w Esk śnieżką. Nie trafili.
- Idziemy w odwiedziny do starej Weatherwax.
- Ale ty możesz zostać.
- Bo będziesz się wlec za nami, a zresztą i tak się pewnie rozpłaczesz.
Esk z powagą spojrzała na nich z góry. Rzadko płakała - zwykle nie przynosiło to
efektów.
-Jeśli nie chcecie, żebym poszła, to pójdę - oświadczyła. Między rodzeństwem takie
wnioski uchodzą za logiczne.
- Ależ chcemy, żebyś poszła - zapewnił pospiesznie Gulta.
- Miło mi to słyszeć.
Esk zeskoczyła na ubity śnieg.
Zabrali ze sobą kosz z wędzoną kiełbasą, jajkami oraz - ponieważ matka była osobą nie
tylko wielkoduszną, ale i gospodarną - wielki słój brzoskwiniowych konfitur, których nikt w
rodzinie specjalnie nie lubił. Ale i tak przygotowywała je co roku, kiedy dojrzewały drobne
dzikie brzoskwinie.
Mieszkańcy Głupiego Osła umieli sobie radzić podczas surowych zim. Ustawiali deski
wzdłuż dróg, żeby chronić je od zasp, a co ważniejsze, żeby chronić podróżnych przed
zabłądzeniem. Dla miejscowych nie było to szczególnie niebezpieczne, gdyż jakiś zapoznany
geniusz z rady wioski, żyjący przed kilkoma pokoleniami, wpadł na pomysł wycinania
znaczników na co dziesiątym drzewie w okolicznym lesie, w promieniu prawie dwóch mil.
Trwało to całe wieki i odnawianie ich zawsze dostarczało zajęcia każdemu, kto znalazł wolną
chwilę. Jednak podczas zimy, kiedy przy zawiei człowiek może się zgubić o kilka sążni od
domu, wymacywane pod śniegiem nacięcia wielu już ocaliły życie.

NianiaOgg

Śnieg znów zaczął padać, kiedy dzieci zeszły z drogi na ścieżkę prowadzącą do miejsca,
gdzie latem chatka czarownicy wznosiła się wśród gąszczu jeżyn i kęp dziwacznej czarciej
trawy.
- Żadnych śladów - zauważył Cern.
- Oprócz lisich - dodał Gulta. - Ona podobno może się zamienić w lisa. Albo w coś
innego. Nawet w ptaka. We wszystko. Dlatego zawsze wie, co się dzieje.
Rozejrzeli się czujnie. Rzeczywiście, nastroszony kruk obserwował ich z oddalonego
pniaka.
- Słyszałem, że pod Pękniętym Szczytem żyje rodzina, w której wszyscy umieją się
zmieniać w wilki - poinformował Gulta. Nie chciał porzucać tak obiecującego tematu. -
Którejś nocy ktoś postrzelił wilka, a następnego dnia ich ciotka kulała i miała ranę od strzały
w nodze. I...
- Nie wierzę, żeby ludzie mogli się zmieniać w zwierzęta - oświadczyła wolno Esk.
- Nie, panno Mądralińska?
- Babcia jest całkiem spora. Gdyby zmieniła się w lisa, co by zrobiła ze wszystkimi
kawałkami, które by się nie zmieściły?
- Zaczarowałaby je - wyjaśnił Cern.
- Nie sądzę, żeby tak działała magia - powiedziała Esk. - Nie można tak po prostu czegoś
sprawić. To... to jak na huśtawce: kiedy jeden koniec pchniesz w dół, drugi wyskakuje do
góry...
Umilkła.
Bracia spojrzeli na nią z wyższością.
- Nie wyobrażam sobie Babci na huśtawce - oświadczył Gulta.
Gem zachichotał.
- Nie... Chciałam powiedzieć, że... kiedy coś się zdarza, musi się też wydarzyć coś
innego... Tak myślę - zakończyła niepewnie Esk, ostrożnie wybierając drogę między
głębszymi niż zwykle zaspami. -Tyle że... no... w drugą stronę.
- To głupie - ocenił Gulta. - Pamiętasz jarmark latem? Był tam czarodziej i
wyczarowywał ptaki z niczego. Rozumiesz, to się po prostu działo: powiedział jakieś
zaklęcie, pomachał rękami i już. Nie było żadnych huśtawek.
- Była karuzela - przypomniał Gem. -I takie miejsce, gdzie trzeba rzucać różnymi
rzeczami w różne inne rzeczy, żeby wygrać jeszcze inne różne rzeczy. A ty do niczego nie
trafiłeś. Gul.
- Ty też nie. Mówiłeś, że te rzeczy są przyklejone do tych innych rzeczy i nie można ich
strącić. Tak powiedziałeś.
Ich rozmowa zeszła z tematu niczym para szczeniaków ze ścieżki. Esk słuchała jednym
uchem. Wiem, o co mi chodzi, powiedziała sobie. Magia jest łatwa: wystarczy znaleźć
miejsce, gdzie wszystko się równoważy, i pchnąć. Każdy może to zrobić. Nie ma w tym nic
magicznego. Wszystkie te śmieszne słowa i machanie rękami to tylko... to dla...
Przystanęła zdziwiona. Wiedziała, o co chodzi. Myśl zawisła tuż obok, tuż przed jej
umysłem. Ale nie potrafiła wyrazić jej słowami, nawet mówiąc do siebie.
To straszne uczucie, odkryć w głowie jakąś myśl i nie wiedzieć, skąd się wzięła. To...
- Chodź, bo stracimy cały dzień.
Potrząsnęła głową i pobiegła za braćmi.
Chatka czarownicy składała się z tylu przybudówek i szop, że trudno było się domyślić,
jak wyglądał główny budynek, a nawet czy w ogóle taki istniał. Latem otaczały ją gęste
zagony czegoś, co Babcia ogólnie nazywała ,,Ziołami" - niezwykłych roślin, rozgałęzionych,
niskich albo pnących, z dziwnymi kwiatami, jaskrawymi owocami czy nieprzyjemnie
nabrzmiałymi strąkami. Tylko Babcia wiedziała, do czego mogą służyć, a każdy gołąb
dostatecznie głupi, żeby się na nie rzucić, wychodził z gąszczu chichocząc do siebie i
wpadając na przeszkody. A czasami nigdy się nie wynurzał.
Teraz wszystko pokrywał śnieg. Smętny rękaw wskaźnika wiatru obijał się o słup. Babcia
nie przepadała za lataniem, ale niektóre jej przyjaciółki nadal używały mioteł.
- Wygląda na opuszczony - stwierdził Cem.
- Nie widać dymu - dodał Gulta.
Okna są jak oczy, pomyślała Esk, ale zachowała to dla siebie.
- To przecież tylko chata Babci - powiedziała głośno. - Nie ma
w niej nic strasznego.
Domek emanował pustką. Cała trójka to wyczuwała. Okna rzeczywiście przypominały
oczy, czarne i groźne na białym śnieżnym de. W dodatku nikt w Ramtopach nie dopuszczał,
by zimą w palenisku wygasł ogień. Była to kwestia honoru.
,,Wracajmy do domu", chciała zaproponować Esk, ale zdawała sobie sprawę, że chłopcy
przystaliby na to natychmiast. Dlatego powiedziała tylko:
- Mama mówiła, że klucz do drzwi wisi na gwoździu w wygódce. To nie był dobry
pomysł. Nawet zwyczajna nieznana wygódka kryje w sobie pewne zagrożenia, na przykład
gniazda szerszeni, wielkie pająki, tajemnicze rzeczy szeleszczące na dachu, czy wręcz
małego niedźwiedzia pogrążonego w zimowym śnie. Stał się on powodem ostrego
zatwardzenia u wszystkich członków rodziny kowala, dopóki nie przekonano go, że do
spania lepsza jest stodoła.
W wygódce czarownicy może się znaleźć... wszystko.
- Pójdę i rozejrzę się, dobrze? - dodała.
-Jeśli chcesz - zgodził się od niechcenia Gulta, niemal skutecznie kryjąc uczucie ulgi.
Okazało się, kiedy Esk zdołała jakoś otworzyć zasypane śniegiem drzwi, że wygódka jest
czysta i nie ma w niej niczego groźniejszego od starego almanachu. A dokładniej połowy
starego almanachu, starannie zawieszonego na gwoździu. Babcia miała filozoficzne obiekcje
dotyczące czytania, ale na pewno nie zgodziłaby się z tezą, że książki nie nadają się do
niczego. Zwłaszcza książki z ładnymi, cienkimi kartkami.
Klucz leżał na półce przy drzwiach obok poczwarki i ogarka świecy. Esk wzięła go
ostrożnie, żeby nie drażnić poczwarki, po czym biegiem wróciła do chłopców.
Nie warto było sprawdzać drzwi frontowych. W Głupim Ośle przechodziły przez nie
jedynie panny młode i trupy. Babcia starała się nie być ani jednym, ani drugim. Na tyłach
domu zaspa blokowała drzwi kuchenne i nikt nie rozbił lodu na wodzie w beczce.
Światło spływało już z nieba, zanim dokopali się do drzwi i przekonali klucz do
wykonania obrotu.
Wewnątrz wielka kuchnia była ciemna i zimna, i pachniała wyłącznie śniegiem. Ciemno
było tu zawsze, jednak przyzwyczaili się do widoku ognia na szerokim kominku i ciężkich
aromatów tego, co akurat Babcia gotowała, a co czasami sprowadzało ból głowy, a czasami
wizje.
Kręcili się niepewnie dookoła i nawoływali, aż Esk doszła do wniosku, że nie da się
dłużej odkładać wejścia na górę. Trzask skobla przy drzwiach na schody zabrzmiał o wiele
głośniej niż powinien.
Babcia leżała w łóżku, ciasno obejmując rękami piersi. Małe okienko było otwarte na
oścież. Drobny śnieg pokrywał podłogę i łóżko.
Esk wpatrywała się w pikowaną kołdrę pod ciałem staruszki, ponieważ zdarzają się takie
chwile, kiedy jakiś drobny szczegół potrafi rozrosnąć się i wypełnić cały świat. Właściwie
nie słyszała, jak Cem zaczął płakać; przypomniała sobie, że jej ojciec - choć zabrzmi to dziwnie
- sam uszył tę kołdrę dwie zimy temu, kiedy śnieg napadał prawie tak samo głęboko i w
kuźni nie było nic do roboty. Wykorzystał przeróżne gałgany, które przywędrowały do
Głupiego Osła z całego świata: takie jak jedwab, dylematowa skóra, wodna bawełna i wełna
thargi. A że nie był dobrym krawcem, rezultat otrzymał dość dziwny i nierówny, bardziej
przypominający płaskiego żółwia niż kołdrę, więc mama postanowiła wielkodusznie
podarować ją Babci w ostatnią Noc Strzeżenia Wiedźm, i...
- Czy ona umarła? - zapytał Gulta. Jak gdyby Esk była w tych sprawach ekspertem.
Esk przyjrzała się Babci Weatherwax. Twarz staruszki zdawała się sina i wychudła. Czy
tak wyglądają nieżywi? Czyjej pierś nie powinna unosić się rytmicznie?
Gulta wziął się w garść.
- Za chwilę zrobi się całkiem ciemno, musimy natychmiast iść i kogoś sprowadzić -
oświadczył. - Ale Cem zostanie tutaj. Brat spojrzał na niego ze zgrozą.
- Po co? - zapytał.
- Ktoś musi czuwać przy umarłych - wyjaśnił Gulta. - Pamiętasz, jak umarł wujek
Derghart, a tato musiał przez całą noc siedzieć przy nim ze świecami i w ogóle? Inaczej
przyszłoby coś paskudnego i zabrało jego duszę do... gdzieś - zakończył niepewnie. -I ludzie
wtedy wracają i straszą.
Cern otworzył usta, jakby znowu miał się rozpłakać.
-Ja zostanę - wtrąciła szybko Esk. - Nie boję się. To przecież Babcia.
Gulta odetchnął z ulgą.
- Zapal jakieś świece albo co - poradził. - Chyba tak trzeba. A potem...
Coś zaszeleściło na parapecie - to kruk wylądował i mrugał na nich podejrzliwie. Gulta
krzyknął i cisnął w ptaka swoją czapką. Kruk odleciał kracząc z wyrzutem, a chłopiec
zamknął okno.
-Widziałem go już - stwierdził. - Babcia go chyba karmi... Karmiła - poprawił się. - W
każdym razie niedługo wracamy z ludźmi. Raz dwa to załatwimy. Chodź, Ce.
Tupiąc zbiegli po schodach. Esk odprowadziła ich do wyjścia i zaryglowała drzwi. Słońce
zmieniło się w czerwoną kulę między szczytami gór, a na niebie błysnęły pierwsze gwiazdy.
Esk poszperała w kuchni i znalazła kawałek łojówki i pudełko z hubką. Po wielu wysiłkach
udało jej się zapalić świecę i ustawić ją na stole. Właściwie wcale nie oświetlała izby.
Zaludniła jedynie mrok cieniami. Esk znalazła stary Babciny fotel na biegunach i usiadła
przy zimnym kominku. Czekała.
Czas mijał. Nic się nie działo.
I nagle coś zastukało w okno. Esk wzięła świecę i wyjrzała przez grube okrągłe szyby.
Mrugnęło do niej żółte, paciorkowate oko.
Świeca zamigotała i zgasła.
Esk znieruchomiała. Bała się nawet oddychać. Znowu rozległo się pukanie, potem ucichło
nagle. Chwila ciszy... i zagrzechotał skobel przy drzwiach.
Chłopcy mówili, że przychodzi coś paskudnego.
Po omacku odszukała fotel, przeciągnęła go przez pokój i jak najmocniej podparła drzwi.
Skobel brzęknął raz jeszcze i ucichł.
Esk czekała nasłuchując, aż cisza ryczała jej w uszach. Po chwili coś zaczęło dobijać się
do okienka w komórce - cicho, ale uparcie. Po minucie przestało. Po chwili zaczęło znowu w
sypialni na górze -ledwie słyszalne drapanie, jakby pazurów.
Esk czuła, że przyszła pora okazywania odwagi, jednak w taką noc odwaga gasła wraz ze
świeczką. Po omacku, mocno zaciskając powieki, wróciła do drzwi.
W kominku stuknęło głucho, gdy do paleniska wpadła wielka kula sadzy. Gdy Esk
usłyszała z komina wściekłe drapanie, szarpnęła za skobel, otworzyła drzwi i wyskoczyła w
ciemność.
Zimno uderzyło ją niby nóż. Mróz pokrył śnieg twardą skorupą lodu. Dziewczynka nie
patrzyła dokąd biegnie, ale strach wzbudził w niej silne pragnienie, aby dotrzeć tam jak
najszybciej.

NianiaOgg

Kruk wylądował ciężko w chmurze sadzy. Burczał coś do siebie z irytacją.
Poskakał w mrok, a po chwili rozległ się szczęk skobla i trzepotanie skrzydeł na
schodach.
Esk sięgnęła jak najwyżej i obmacała korę, szukając znacznika. Tym razem miała szczęście.
Jednak układ otworów i szczelin świadczył, że oddaliła się od wioski o ponad milę i
biegła w niewłaściwym kierunku.
Księżyc wyglądał jak skórka sera, a gwiazdy lekko przyprószyły niebo:
maleńkie, jaskrawe i bezlitosne. Las wokół składał się z czarnych cieni i jasnego śniegu. W
dodatku - z czego zdawała sobie sprawę -nie wszystkie cienie były nieruchome.
Wszyscy wiedzą, że w górach żyją wilki, ponieważ w niektóre noce z wysokich szczytów
dobiega echo ich wycia. Rzadko jednak zbliżają się do wsi - współczesne wilki są potomkami
tych, które przeżyły, ponieważ nauczyły się, że ludzkie mięso bywa szkodliwe.
Ale trwała ostra zima, a to stado wygłodniało dostatecznie mocno, żeby zapomnieć o
doborze naturalnym.
Esk przypomniała sobie, co powtarzano wszystkim dzieciom. Wejdź na drzewo. Rozpal
ogień. Jeśli wszystko inne zawiedzie, poszukaj jakiegoś kija i spróbuj przynajmniej kilka
zranić. Nigdy nie próbuj przed nimi uciekać.
Drzewo, przy którym stała, było bukiem - gładkim i niezdobytym.
Patrzyła przestraszona, jak długi cień oddziela się od kałuży ciemności i przesuwa bliżej.
Przyklęknęła zmęczona i niezdolna do myślenia. Rozgarnęła lodowaty śnieg w poszukiwaniu
kija.
Babcia Weatherwax otworzyła oczy i spojrzała na sufit, popękany i wydęty jak
namiot
Skupiła się na wspomnieniu, że ma ręce, nie skrzydła, i że nie musi skakać. Po
Pożyczeniu rozsądnie jest poleżeć chwilę, żeby umysł przyzwyczaił się do ciała. Wiedziała
jednak, że nie ma czasu.
. - Niech Ucho porwie tego dzieciaka - mruknęła i spróbowała pod-frunąć na poręcz łóżka.
Kruk obserwował ją z niejakim zainteresowaniem. Przeżył to już dziesiątki razy i sądził -
w granicach możliwości ptasiego sądu, czyli raczej wąskich - że ciepłe gniazdo nocą i stała
dieta ze skórek boczku i kuchennych resztek warta jest niewygód użyczania Babci swojego
mózgu.
Babcia znalazła buty i zeszła po schodach, stanowczo się sprzeciwiając instynktowi
latania. Drzwi były szeroko otwarte i na podłodze zebrała się już zaspa sypkiego śniegu.
- A niech to! - powiedziała Babcia.
Zastanowiła się, czy nie poszukać umysłu Esk. Lecz ludzkie myśli nigdy nie są tak ostre i
wyraźne jak zwierzęce. Poza tym nadumysł lasu sprawiał, że poszukiwanie byłoby trudne
niczym nasłuchiwanie szumu wodospadu wśród burzy z piorunami. Ale nawet nie szukając,
wyczuwała stadny umysł wilków, gryzące uczucie wypełniające usta smakiem krwi.
Ledwie dostrzegała odciski małych stóp na zlodowaciałej skorupie. Wypełniały się już
świeżym śniegiem. Burcząc i przeklinając, Babcia Weatherwax narzuciła chustę i ruszyła
przed siebie.
Białego kota na jego osobistej półce w kuźni przebudziły jakieś odgłosy dobiegające z
najciemniejszego kąta. Wychodząc z dwójką rozhisteryzowanych chłopców kowal
starannie
zamknął za sobą drzwi. Kot obserwował z zaciekawieniem, jak wąski
cień opukuje zamek i sprawdza zawiasy. Drzwi były dębowe, utwardzone czasem i żarem
ognia, ale to nie uchroniło ich przed wyłamaniem i przeleceniem na drugą stronę drogi.
Maszerujący dróżką kowal usłyszał w górze jakiś szum. Babcia również. Był to
stanowczy, brzęczący odgłos, jakby przelatywało stado gęsi. Chmury wrzały i falowały, gdy
je rozcinał.
Wilki usłyszały, gdy przemykał tuż nad koronami drzew i pikował na polanę. Jednak dla
nich było już za późno.
Babcia Weatherwax nie musiała dłużej szukać śladów na śniegu. Kierowała się na odległe
błyski niesamowitego światła, dziwne szumy i uderzenia, na skowyt przerażenia i bólu. Obok
niej przemknęło kilka wilków. Gnały ze skulonymi uszami, z ponurą determinacją, by oddalić
się stąd jak najszybciej, choćby nie wiadomo co stanęło im na drodze.
Trzasnęły łamane gałęzie. Coś dużego i ciężkiego wylądowało na jodle obok Babci, po
czym piszcząc zsunęło się w śnieg. Drugi wilk przeleciał płaskim torem tuż nad jej głową i
odbił się od pnia.
Zapadła cisza.
Babcia przecisnęła się między ośnieżonymi krzakami.
Zobaczyła biały krąg wydeptany w śniegu. Na brzegach leżało kilka wilków, martwych
albo rozsądnie uznających, że lepiej się nie ruszać.
Laska stała pionowo pośrodku. Mijając ją. Babcia miała wrażenie, że odwraca się, by nie
spuszczać jej z oka.
Wewnątrz kręgu leżała także zwinięta w ciasny kłębek mała kupka szmat. Babcia
przyklękła z pewnym wysiłkiem i łagodnie wyciągnęła rękę.
Laska poruszyła się. Właściwie drgnęła tylko, jednak dłoń Babci znieruchomiała o włos
od ramienia Esk. Babcia zmierzyła wzrokiem rzeźbienia, jakby wyzywała laskę, by ta
ośmieliła się znowu poruszyć.
Powietrze zgęstniało. Po chwili laska jakby cofnęła się, chociaż nadal tkwiła w tym
samym miejscu. A równocześnie coś nieokreślonego aż nadto wyraźnie dało starej
czarownicy do zrozumienia, że z punktu widzenia laski to wcale nie jest porażka, a co
najwyżej taktyczne ustępstwo. Laska nie chciałaby, żeby Babcia uznała się za zwycięzcę,
ponieważ wcale nie zwyciężyła.
Esk zadrżała lekko. Babcia poklepała ją lekko po ramieniu.
- To ja, maleńka. Twoja stara Babcia.
Kupka nie rozwijała się.
Babcia przygryzła wargę. Nie bardzo wiedziała, jak ma się zachować w stosunku do
dziecka. Dzieci uważała - przy tych rzadkich okazjach, kiedy w ogóle o nich myślała - za coś
pośredniego między ludźmi a zwierzętami. Znała się na niemowlakach: z jednego końca trzeba
lać mleko, a drugi utrzymywać w czystości. Dorośli są jeszcze łatwiejsi, bo sami się
karmią i myją. Ale pomiędzy jednymi a drugimi istniał świat, którego nie próbowała nawet
zrozumieć. O ile się orientowała, należy tylko pilnować, żeby nie złapali czegoś groźnego, i
mieć nadzieję, że wszystko się dobrze skończy.
Prawdę mówiąc, Babcia nie wiedziała, co robić. Wiedziała za to, że coś zrobić musi.
- Cio, pośtlasył nas zły wilciek? - zaryzykowała. Z całkiem nieoczekiwanych powodów
podejście okazało się skuteczne.
- Mam już osiem lat.
- Ośmioletni ludzie nie zwijają się w kłębek na śniegu - oznajmiła Babcia, próbując
zorientować się w zawiłościach dialogu dorosłego z dzieckiem.
Kulka nie odpowiedziała.
- Mam chyba w domu trochę mleka i ciasteczka - spróbowała Babcia.
Bez dostrzegalnych efektów.
- Eskarino Kowal! Jeśli natychmiast nie zaczniesz się odpowiednio zachowywać, tak ci
przyleję, że popamiętasz! Esk ostrożnie wysunęła głowę.
- Nie musicie mnie straszyć - oświadczyła. Kowal dotarł do chatki tuż za Babcią,
prowadzącą Esk za rękę. Chłopcy wyglądali zza jego pleców.
- Uhm... - zaczął kowal, nie całkiem pewien, jak odzywać się do kogoś, kto podobno nie
żyje. - Powiedzieli mi, że... no... jesteście chorzy.
Obejrzał się i zmierzył synów groźnym wzrokiem.
- Odpoczywałam sobie i musiałam się zdrzemnąć. Sypiam bardzo mocno.
- Tak... - mruknął kowal. - No tak. No to wszystko w porządku. Co się stało Esk?
- Trochę się przestraszyła - wyjaśniła Babcia, ściskając dłoń dziewczynki. - Cienie i takie
tam różne. Musi się rozgrzać. Miałam ją położyć do swojego łóżka. Jest trochę ogłupiała.
Jeśli wam to nie przeszkadza...
Kowal nie był pewien, czy mu to nie przeszkadza. Ale wiedział, że jego żona - podobnie
jak wszystkie kobiety we wsi - żywi do Babci Weatherwax głęboki szacunek połączony
nawet z odrobiną lęku. I jeśli zacznie oponować, szybko straci grunt pod nogami.
- Zgoda, zgoda - powiedział szybko. -Jeśli to nie kłopot... Przyślę po nią rano, dobrze?
- Oczywiście. Zaprosiłabym was do domu, ale zgasł mi ogień...
- Nie, nie. Nie ma potrzeby - zapewnił pospiesznie kowal. -W domu czeka na nas kolacja.
Stygnie - dodał, spoglądając znacząco na Gultę, który otworzył usta, jakby chciał coś
powiedzieć, ale rozsądnie zrezygnował.
Kiedy odeszli i słychać było już tylko protesty chłopców, odbijające się echem wśród
drzew, Babcia otworzyła chatę, wepchnęła Esk do środka i zaryglowała drzwi. Zapaliła kilka
świec ze swojego zapasu nad starą komodą. Potem z szuflady wyjęła parę starych, ale jeszcze
całkiem dobrych i pachnących przeciwmolowymi ziołami wełnianych koców, otuliła nimi
Esk i usadziła ją w fotelu na biegunach.
Uklękła przy akompaniamencie trzasków i stęknięć, po czym wzięła się do rozpalania
ognia. Była to czynność skomplikowana, wymagająca suszonej, sproszkowanej huby, trocin,
połamanych gałązek, sapania i licznych przekleństw.
- Babciu, przecież nie musicie tak się przy tym męczyć - zauważyła Esk.
Babcia zesztywniała i spojrzała na płytę w głębi kominka. Była dość ładna. Lata temu
kowal odlał ją specjalnie dla niej i ozdobił motywem sów i nietoperzy. W tej chwili jednak
Babci nie interesowały względy estetyczne.
- Doprawdy? - spytała lodowatym głosem. - Czyżbyś znała jakiś lepszy sposób?
- Możecie przecież rzucić czar, żeby ogień się zapalił. Babcia w skupieniu układała wśród
niepewnych płomyków kawałki gałązek.
-A jak miałabym to zrobić? - spytała, na pozór adresując tę wypowiedź do żelaznej płyty
kominka.
- No... - zająknęła się Esk. -Ja... Nie pamiętam. Ale wy na pewno wiecie, prawda?
Wszyscy wiedzą, że umiecie czarować.
- Są czary - stwierdziła Babcia. -Ale są też i czary Najważniejsze, moja mała, to wiedzieć,
do czego służy magia, a do czego nie służy. I możesz mi wierzyć na słowo, jej
przeznaczeniem nigdy nie było rozpalanie ognia. Możesz być tego absolutnie pewna. Gdyby
Stwórca chciał, żebyśmy czarami rozpalali ogień, to nie dałby nam... tych, no... zapałek.
- Ale potrafilibyście czarami zapalić ogień? - nie ustępowała Esk, kiedy Babcia zawiesiła
na haku nad ogniem stary czarny kociołek. -To znaczy, gdybyście chcieli. Gdyby to było
dozwolone.
- Może - odparła Babcia, która nie potrafiła. Ogień nie ma duszy i nie jest żywy: to dwa z
trzech ważnych powodów.
- Potrafilibyście rozpalić ten ogień dużo lepiej.
-Jeśli warto coś zrobić, warto też zrobić to marnie. - Babcia odwołała się do aforyzmów,
ostatniej obrony dorosłego człowieka pod oblężeniem.
- Tak, ale...
- Ale dość już tych ale.
Babcia przeszukała puzderko z ciemnego drewna na komodzie. Dumna była ze swej
niedoścignionej wiedzy o ziołach Ramtopów- nikt lepiej od niej nie znał właściwości i
zastosowań uchoziela, marzenia dziewicy czy oślizłej oszustki miłosnej. Zdarzały się jednak
okazje, kiedy dla osiągnięcia pożądanego rezultatu musiała się uciec do niewielkiego
zapasiku zazdrośnie strzeżonych i starannie zbieranych leków z Obcych Stron (które to
określenie w przypadku Babci Weatherwax oznaczało wszystko, co położone jest dalej niż o
dzień drogi).
Skruszyła kilka czerwonych liści, dodała miodu, gorącej wody z kociołka i wcisnęła
kubek w dłonie Esk. Następnie ułożyła przy palenisku spory kamień - później, owinięty w
kawałek starego koca, przyda się do rozgrzania łóżka. Surowo przykazała dziewczynce, żeby
nie śmiała się ruszać z fotela i wyszła do spiżarni.
Esk bębniła piętami o nogi fotela i wolno piła napój. Miał dziwaczny, ostry smak.
Zastanawiała się, co to takiego. Owszem, pijała już Babcine napary z dodatkiem miodu,
większym lub mniejszym zależnie od tego, czy pijący bardziej czy mniej się krzywił.
Wiedziała, że Babcia słynna jest w całych górach z powodu specjalnych wywarów na
choroby, o których mama Esk - a także od czasu do czasu niektóre młodsze kobiety -
wspominały tylko, unosząc brwi i zniżając głosy.
Kiedy Babcia wróciła, Esk już spała. Nie pamiętała, jak trafiła do łóżka ani kto
pozamykał okna.
Babcia Weatherwax wróciła na dół i przysunęła fotel bliżej ognia.
Coś tam było, powiedziała sobie. Coś przyczaiło się w umyśle dziecka. Wolała nie
myśleć, co to może być; pamiętała jednak, co się przytrafiło wilkom. I całe to gadanie o
rozpalaniu ognia czarami. Magowie to robili; uczyli się tego prawie na samym początku.
Babcia westchnęła. Istniał tylko jeden sposób, żeby się upewnić, a ona była już za stara na
takie zabawy.
Wzięła świecę i przez spiżarnię wyszła do szopy, gdzie trzymała swoje kozy. Przyglądały
się jej bez lęku, podobne w swoich zagrodach do kosmatych brył. Trzy pyski pracowały
rytmicznie nad dzienną porcją siana. Powietrze pachniało ciepłymi i odrobinę wzdętymi
zwierzętami.
Wśród krokwi mieszkała mała sowa, jedno z licznych stworzeń, które uznały, że
przebywanie w towarzystwie Babci warte jest pewnych niezbyt częstych niewygód.
Wezwana, sfrunęła jej na rękę, a Babcia z roztargnieniem gładziła wielką głowę ptaka,
rozglądając się za jakimś wygodnym legowiskiem. W tej chwili musiał jej wystarczyć stos
siana.
Zdmuchnęła świecę i położyła się, z sową siedzącą na palcu.
Kozy przeżuwały, czkały i przełykały w ciemnościach. Były to jedyne dźwięki w całym
domu.
Ciało Babci znieruchomiało. Sowa poczuła, że ludzkie myśli wkraczają do jej umysłu i
posunęła się uprzejmie. Babcia wiedziała, że tego pożałuje. Po dwukrotnym w ciągu jednego
dnia Pożyczeniu, rankiem nie będzie się nadawała do życia. W dodatku będzie ją dręczył
straszliwy apetyt na myszy. Naturalnie, kiedy była młodsza, wcale jej to nie przeszkadzało.
Biegała z jeleniami, polowała z lisami, poznawała niezwykłe i mroczne życie kretów...
Rzadko kiedy spędzała noc we własnym ciele. Ale teraz stawało się to coraz trudniejsze.
Zwłaszcza powroty. Może nadejdzie kiedyś taki czas, kiedy nie zdoła już wrócić, może ciało
pozostawione w domu stanie się tylko martwym mięsem, i może nie będzie to najgorszy
sposób.
To było coś, o czym magowie nie mieli pojęcia. Gdyby wpadło im na myśl wejście w
umysł innego stworzenia, robiliby to jak złodzieje. Nie ze złośliwości; po prostu do głowy by
im nawet nie przyszło, nędznym draniom, żeby załatwić to inaczej. A co by komu przyszło z
opanowania ciała sowy? Człowiek nie umie latać, musiałby całe życie poświęcić na naukę.
Właściwym sposobem był lot wraz z ptakiem, sterowanie nim tak delikatnie jak zefirek
steruje spadającym liściem. Sowa drgnęła, machnęła skrzydłami i poszybowała w noc.
Chmury się rozwiały i wąski księżyc rozjaśnił zbocza gór. Babcia wyglądała przez oczy
sowy, sunąc bezgłośnie pomiędzy rzędami drzew. To najlepszy sposób podróży, kiedy ciało
już się przyzwyczai. Najbardziej lubiła Pożyczać od ptaków; wykorzystywała je, aby zbadać
wysokie, ukryte doliny, gdzie nikt nie docierał, tajemnicze jeziora pomiędzy czarnymi
urwiskami, maleńkie, otoczone murami pola, skrawki płaskiego gruntu między pionowymi
skalnymi ścianami, należące do istot skrytych i unikających kontaktu. Raz poleciała ze stadem
gęsi, które co roku wiosną i jesienią frunęły nad górami; przeżyła największy szok
swego życia, kiedy niemal przekroczyła granicę
powrotu.
Sowa wyleciała z lasu i przemknęła nad dachami chat. Wśród
chmury śniegu wylądowała na najwyższej jabłoni w sadzie kowala. Jemioła gęsto porastała
konary.
Gdy tylko pazury dotknęły kory. Babcia wiedziała, że trafiła we właściwe miejsce.
Drzewo nie chciało jej tutaj; czuła, jak ją odpycha.
Nigdzie nie pójdę, pomyślała.
W nocnej ciszy odezwało się drzewo:
W takim razie proszę, znęcaj się nade mną tylko dlatego, ze jestem
drzewem. Typowe dla kobiet.
Teraz przynajmniej na coś się przydajesz, myślała Babcia. Lepsze
drzewo niż mag, co?
Życie tu jest całkiem do rzeczy, zgodziło się w myślach drzewo. Słońce. Świeże powietrze.
Czas na zastanowienie. I pszczoły na wiosnę.
Było coś pożądliwego w tonie, jakim drzewo wypowiedziało słowo ,,pszczoły". Babcia,
która sama miała kilka uli, nie pomyślała nawet o miodzie. Czuła się tak, jakby ktoś jej
przypomniał, że jajka to nie narodzone kurczęta. Przyszłam w sprawie tej dziewczynki, Esk,
syknęła.
Obiecujące dziecko, przyznało drzewo. Obserwuję ją z zainteresowaniem. I w dodatku
lubi jabłka.
Ty bestio, pomyślała Babcia wstrząśnięta.
Co ja takiego powiedziałem? Przepraszam, że nie oddycham.
Babcia przysunęła się bliżej pnia. Musisz ją uwolnić, myślała gorączkowo. Magia
zaczyna się już przebijać.
Już? zdziwiło się drzewo. Jestem pod wrażeniem.To niewłaściwy rodzaj magii! zaskrzeczała
Babcia. To czary magów, nie czary kobiet! Ona jeszcze o tym nie wie, ale ta magia zabita
dzisiaj z tuzin wilków.
Świetnie! zawołało drzewo.
Babcia zahukała wściekle. Świetnie? A gdyby kłóciła się z braćmi i straciła panowanie
nad sobą? Co wtedy?
Drzewo wzruszyło konarami. Kaskady śnieżnych płatków posypały się na ziemię.
W takim razie musisz ją uczyć, stwierdziło.
Uczyć? Nie mam pojęcia, jak uczyć magów.
To poślij ją na uniwersytet.
Jest kobietą! zahukała Babcia, podskakując nerwowo na gałęzi.
To co? Gdzie jest powiedziane, że kobiety nie mogą być magami?
Babcia zawahała się. Równie dobrze drzewo mogło zapytać, dlaczego ryby nie mogą być
ptakami. Nabrała tchu i zaczęła mówić. I urwała. Wiedziała, że istnieje odpowiedź ostra,
logiczna, miażdżąca, a przede wszystkim oczywista. Tyle że jakoś nie przychodziła jej na
myśl.
Kobiety nigdy nie bywały magami. To wbrew naturze. To tak, jakby powiedzieć, że
czarownica może być mężczyzną. Jeśli zdefiniujemy czarownicę jako osobę, która czci popęd
pankreatywny, czyli inaczej mówiąc oddaje cześć naturze... zaczęło drzewo i kontynuowało
przez kilka minut. Babcia Weatherwax z niecierpliwą irytacją słuchała takich zwrotów jak
Bogini Matka albo prymitywny kult księżyca i powtarzała sobie, że świetnie wie, z czym się
wiąże funkcja czarownicy. Wiąże się z ziołami, urokami, lataniem po nocach i - ogólnie
rzecz biorąc - dochowywaniem wierności tradycji. Z pewnością nie polega na kontaktach z
boginiami, matkami czy nie, które w dodatku najwyraźniej uciekały się do bardzo
wątpliwych sztuczek. A kiedy drzewo zaczęło mówić o tańcach nago, starała się nie słyszeć.
Wprawdzie zdawała sobie sprawę, że gdzieś pod licznymi warstwami jej kamizelek i
narzutek znajduje się jakaś skóra, nie znaczy to jednak, że aprobowała ten fakt.
Drzewo zakończyło swój monolog.
Babcia odczekała chwilę, aż była całkiem pewna, że już niczego więcej nie doda.
Więc to jest właśnie czarownictwo, tak?
Owszem. Jego podstawy teoretyczne.
Wy, magowie, macie czasem zabawne pomysły.
Nie jestem już magiem, westchnęło drzewo. Jestem zwykłym drzewem.
Babcia nastroszyła pióra.
No to posłuchaj mnie, panie Teoretyczna Podstawo Drzewa. Gdyby kobietom było
przeznaczone zostać magami, to rosłyby im długie białe brody. A ona magiem nie będzie. Czy
to jasne ? Magowie źle używają magii, słyszysz, u nich to tylko światła i ognie, i igranie z
mocą, i ona nie będzie miecz tym nic wspólnego, i dobranoc.
Sowa sfrunęła z gałęzi. Babcia nie trzęsła się z wściekłości tylko dlatego, że
przeszkadzałoby to w locie. Magowie! Za dużo gadali i przypinali zaklęcia do książek jak
motyle. A co najgorsze, uważali, że tylko ich magię warto uprawiać. Babcia była absolutnie
pewna jednego: kobiety nigdy nie bywały magami i na pewno nie zaczną teraz.

NianiaOgg

Trwała jeszcze noc, kiedy wróciła do domku. Jej ciało przynajmniej wypoczęło po
drzemce na sianie i Babcia miała nadzieję, że spędzi parę godzin w bujanym fotelu i
uporządkuje myśli. W taki czas, kiedy noc jeszcze nie całkiem się skończyła, a dzień
niezupełnie się zaczął, myśli stawały się czyste, jasne, bez żadnych zasłon. Babcia...
Laska stała oparta o ścianę, obok komody.
Babcia znieruchomiała.
- Rozumiem - powiedziała po chwili. - Więc to tak? I to w moim własnym domu?
Bardzo powoli podeszła do paleniska, dorzuciła drew do gasnącego ognia i podmuchała
miechem, aż płomienie zahuczały w kominie.
Gdy uznała, że to wystarczy, odwróciła się, dla ostrożności wymruczała pod nosem kilka
ochronnych zaklęć i chwyciła laskę. Ta nie stawiała oporu i Babcia niemal się przewróciła.
Teraz, kiedy trzymała ją w rękach, poczuła mrowienie, wyraźne trzaski magicznych
wyładowań. Zaśmiała się.
A więc to takie proste... Laska nie miała zamiaru walczyć.
Rzucając klątwę na magów i wszystkie ich dzieła, uniosła laskę nad głową i z brzękiem
rzuciła ją na kuchenne wilki, nad najgorętszą częścią płomienia.
Esk krzyknęła. Dźwięk przebił się przez podłogę sypialni i jak kosa rozciął nocną ciszę.
Babcia była stara i po długim dniu nie myślała zbyt jasno. Kto jednak chce przeżyć jako
czarownica, musi opanować umiejętność wyciągania nieoczekiwanych wniosków. Patrzyła
na laskę w płomieniach i słuchała krzyku, ale jej ręce sięgały już po czarny kociołek. Wylała
wodę na ogień, wyciągnęła laskę w obłoku pary i pognała na górę, bojąc się tego, co może
tam zobaczyć.
Esk siedziała w wąskim łóżku i krzyczała, choć nie była poparzona. Babcia objęła ją,
przytuliła i spróbowała uspokoić. Nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać, na szczęście
poklepywanie po plecach i niewyraźne uspokajające mruknięcia przynosiły oczekiwany
skutek. Wrzaski zmieniły się w płacz, potem w łkanie. Od czasu do czasu Babcia
rozpoznawała takie słowa jak ,,gorąco" i ,,ogień". Zacisnęła wargi
w wąską, gorzką linię.
W końcu uspokoiła dziewczynkę, okryła ją i cicho zeszła na dół.
Laska stała pod ścianą. Babcia bez zdziwienia zauważyła, że ogień nie pozostawił na niej
żadnych śladów.
Odwróciła fotel przodem do intruza. Usiadła i z ponurą determinacją podparła dłonią
podbródek.
Po chwili fotel zaczął się huśtać, sam z siebie. Skrzypienie biegunów było jedynym
dźwiękiem wśród ciszy, która gęstniała, rozlewała się i wypełniała pokój niczym straszliwa,
gęsta mgła.
Rankiem, zanim jeszcze Esk się obudziła, Babcia schowała laskę pod strzechę nad
szopą. Tam była niegroźna. Esk zjadła śniadanie i wypiła kwaterkę koziego mleka,
nie zdradzając żadnych śladów przeżyć ostatnich godzin. Po raz pierwszy znalazła się w
chatce Babci na dłużej, więc kiedy staruszka zmywała naczynia i doiła kozy, dziewczynka
skorzystała z okazji, żeby się rozejrzeć.
Przekonała się, że życie tutaj nie było takie proste, jak mogło się wydawać. Na przykład
kwestia imion kóz.
- Przecież muszą się jakoś nazywać - stwierdziła. - Każdy ma jakieś imię.
Babcia wyjrzała zza obłego boku najstarszej kozy. Mleko tryskało
do niskiego skopka.
- Wydaje mi się, że mają swoje imiona w kozim - odparła. - Po co im jeszcze imiona w
ludzkim?
- No... - Esk urwała. Zastanowiła się. - A skąd wiedzą, co chcecie, żeby robiły?
- Po prostu to robią, a jeśli jestem im potrzebna, wrzeszczą. Esk w zamyśleniu nakarmiła
kozę wiązką siana. Babcia obserwowała ją uważnie. Dobrze wiedziała, że kozy mają swoje
imiona. Jest imię ,,koza, która jest moim dzieckiem" i ,,koza, która jest moją matką", ,,koza,
która jest przewodnikiem stada" i jeszcze z pół tuzina innych, z których nie najmniej ważne
brzmi ,,koza, która jest kozą". Kozy miały skomplikowany porządek stada, cztery żołądki i
system trawienny, który w ciche noce wydawał się ciężko pracować. Babcia zawsze uważała,
że imię w rodzaju Stokrotki jest obrazą dla szlachetnego zwierzęcia.
- Esk? - zaczęła, podjąwszy wreszcie decyzję.
-Tak?
- Czym chcesz zostać, kiedy dorośniesz? Esk spojrzała niepewnie.
- Nie wiem.
- No tak... - Babcia nie przerywała dojenia. - A jak myślisz, co będziesz robić, kiedy
dorośniesz?
- Nie wiem. Pewnie wyjdę za mąż.
- A chcesz?
Wargi Esk zaczęły się już formować w głoskę ,,N", ale dziewczynka pochwyciła wzrok
Babci i zastanowiła się.
- Wszyscy dorośli się pożenili - stwierdziła w końcu i pomyślała jeszcze chwilkę. -
Oprócz was - dodała ostrożnie.
- To prawda - przyznała Babcia.
-I nie chcieliście wyjść za mąż?
Teraz przyszła kolej Babci na zastanowienie.
-Jakoś nigdy nie znalazłam na to czasu - wyjaśniła. - Za wiele innych spraw miałam na
głowie.
- Tato mówi, że jesteście czarownicą - zaryzykowała Esk.
- Istotnie jestem.
Esk kiwnęła głową. W Ramtopach czarownice cieszyły się pozycją, jaką w innych
kulturach zajmowały zakonnice, poborcy podatkowi albo czyściciele szamba. Inaczej
mówiąc, szanowano je, czasem podziwiano, ogólnie chwalono za wykonanie prac, jakie - logicznie
rzecz biorąc - ktoś musiał przecież wykonać, jednak ludzie nigdy nie czuli się zbyt
pewnie, przebywając z nimi pod jednym dachem.
- A chciałabyś się nauczyć, jak być czarownicą? - spytała Babcia.
- To znaczy magii? - Oczy Esk błysnęły,
- Tak, magii. Ale prawdziwej, nie takiej od fajerwerków.
- Potraficie latać?
- Są rzeczy ciekawsze od latania.
-I mogę się ich nauczyć?
-Jeżeli twoi rodzice się zgodzą. Esk westchnęła.
- Tata odmówi - stwierdziła posępnie.
- W takim razie sama z nim porozmawiam - oświadczyła Babcia.
- Posłuchaj mnie uważnie, Gordo Kowalu! Kowal wycofywał się w głąb kuźni,
unosząc ręce dla obrony dla przed furią Babci. Ona dreptała za nim, grożąc mu
palcem.
- To ja wyjęłam cię z łona matki na świat, głupi człowieku. A teraz rozsądku masz nie
więcej niż miałeś wtedy.
- Ale... - Kowal uskoczył za kowadło.
- Magia ją znalazła! Sztuka magów! Niedobra magia, rozumiesz?
Nie dla niej przeznaczona!
-Tak, ale...
- Czy zdajesz sobie sprawę, do czego to może doprowadzić?
Kowal przygarbił się nieco.
-Nie.
Babcia umilkła i trochę się uspokoiła.
- Nie - powtórzyła łagodniejszym tonem. - Skąd mógłbyś wiedzieć.
Usiadła na kowadle i spróbowała uspokoić myśli.
- Posłuchaj. Magia ma coś w rodzaju... w rodzaju życia. To bez znaczenia, ponieważ...
Widzisz, magowie... - Zerknęła na jego twarz, wyrażającą krańcowe niezrozumienie, i
spróbowała inaczej. - Znasz wino jabłkowe?
Kowal skinął głową. Wracali na pewniejszy grunt, choć nie miał pewności, dokąd
zmierza czarownica.
-I mamy też jabłecznik - mówiła dalej Babcia.
Kowal przytaknął. Wszyscy w Głupim Ośle robili zimą jabłecznik. Wystawiali naczynia z
winem na noc, a rano zbierali lód, potem znowu, aż zostawał sam alkohol.
-Wina możesz wypić dużo, ale po nim czujesz się lepiej. Zgadza się?
Kowal przytaknął po raz trzeci.
-Ale jabłecznik pije się z tych małych kubków. Niedużo i nieczęsto, bo uderza prosto do
głowy.
Kowal przytaknął znowu. Świadom, że niewielki wnosi wkład w bieg dialogu, dodał:
- To prawda.
- Na tym polega różnica - zakończyła Babcia.
- Różnica czego? Babcia westchnęła.
- Różnica między magią czarownic a magów - wyjaśniła. - Znalazła ją, a jeśli Esk tego
nie opanuje, to są Tacy, którzy ją opanują. Magia może być czymś w rodzaju drzwi, a po
drugiej stronie żyją niemiłe Stwory. Rozumiesz?
Kowal pokiwał głową. Właściwie nie całkiem rozumiał, słusznie jednak podejrzewał, że
gdyby się z tym zdradził, Babcia przeszłaby do
opisu przerażających szczegółów.
-Jest mocna na umyśle, więc może to trochę potrwać. Ale wcześniej czy później spróbują
rzucić jej wyzwanie.
Kowal podniósł z warsztatu młotek, spojrzał, Jakby widział go pierwszy raz w życiu, po
czym odłożył na miejsce.
-Ale... - zaczął. - Ale jeżeli tkwi w niej magia magów, to nauka czarownictwa nic nie da.
Sami mówiliście, że to co innego.
-Jedno i drugie to magia. Jeśli nie możesz się nauczyć jeździć na słoniu, naucz się
przynajmniej jeździć konno.
- Co to jest słoń?
- Rodzaj borsuka - wyjaśniła Babcia.
Nic dzięki przyznawaniu się do ignorancji od czterdziestu lat cieszyła się sławą
znawczyni natury.
Kowal westchnął. Wiedział, że jest pokonany. Żona wyraźnie dała do zrozumienia, że
odpowiada jej ten pomysł. Zresztą, kiedy się nad tym zastanowić, rzeczywiście miał swoje
zalety. W końcu Babcia nie będzie żyła wiecznie, a być ojcem jedynej czarownicy w
sąsiedztwie to chyba nie takie złe.
- No dobrze - zdecydował.
I tak, kiedy zima zawróciła i rozpoczęła długą, niechętną wspinaczkę ku wiośnie, Esk całe
dnie spędzała u Babci Weatheiwax, ucząc się
fachu: czarownictwa.
Miała wrażenie, że składa się ono tylko z rzeczy do pamiętania. Lekcje były całkiem
praktyczne. Na przykład sprzątanie kuchni i Podstawy Zielarstwa. Czyszczenie w szopie kóz
i Korzyści z Grzybów. Zmywanie i Przyzywanie Pomniejszych Bóstw. I zawsze pilnowanie
wielkiego kotła w komórce wraz z Teorią i Praktyką Destylacji. Zanim dmuchnęły ciepłe,
krańcowe wiatry, a po śniegu pozostały tylko małe plamy mazi po osiowej stronie drzew,
Esk wiedziała już, jak przyrządzać rozmaite maści, kilka leczniczych nalewek, sporo
specjalnych wywarów i parę tajemniczych napojów. Babcia stwierdziła, że w odpowiednim
czasie dziewczynka dowie się, do czego służą. Jedyne, czego się nie uczyła, to czarów.
- Wszystko w odpowiednim czasie - mówiła wymijająco Babcia.
- Przecież mam zostać czarownicą!
- Ale jeszcze nie jesteś. Wymień mi trzy zioła dobre na żołądek. Esk założyła ręce do
tyłu, przymknęła oczy i wyrecytowała:
- Kwitnące czubki większego grochanu, korzenie portek starucha, łodygi krwawej lilii
wodnej, woreczki nasienne...
- Wystarczy. Gdzie można znaleźć wodne korniszony?
- Na torfowiskach i w stęchłej wodzie w stawach, w okresie od...
- Dobrze. Widzę, że się uczysz.
- Ale w tym nie ma nic magicznego! Babcia usiadła przy kuchennym stole.
-Jak w większej części magii - powiedziała. - Magia to znać odpowiednie zioła,
obserwować pogodę, odkrywać zwyczaje zwierząt. I zwyczaje ludzi.
-I to wszystko? - spytała wstrząśnięta Esk.
- Wszystko? Bardzo duże to wszystko. Ale nie, to nie wszystko. Są jeszcze inne rzeczy.
- Nauczysz mnie?
- W odpowiednim czasie. Nie ma potrzeby, żebyś już teraz się popisywała.
- Popisywała? Przed kim?
Babcia zerknęła niespokojnie na cienie w kątach izby.
- Niech cię to nie obchodzi.
Wkrótce ostatnie resztki śniegu zniknęły i wiosenne wichury zawyły wśród gór.
Powietrze w lesie pachniało gnijącymi liśćmi i terpentyną. Kilka wczesnych kwiatów rzuciło
wyzwanie nocnym przymrozkom i pojawiły się pierwsze pszczoły.
- O widzisz, pszczoły - powiedziała Babcia Weatherwax. - To jest prawdziwa magia.
Ostrożnie uniosła dach pierwszego ula.
- Pszczoły — mówiła dalej - to miód, wosk, kit pszczeli. Pszczoła to cudowne stworzenie.
I rządzi nimi królowa - dodała tonem aprobaty.
- Nie żądlą cię?
Esk cofnęła się o krok. Pszczoły wylały się na drewniane ścianki ula.
- Prawie nigdy. Chciałaś czarów. Patrz.
Przysunęła dłoń do masy owadów i z głębi krtani wydała ostry, cichy pisk. Wśród masy
ciał wszczął się jakiś ruch, a po chwili duża pszczoła, dłuższa i grubsza od pozostałych,
wpełzła Babci na palec. Podążało za nią kilka robotnic; gładziły ją i ogólnie usługiwały.
-Jak to zrobiłaś? - zdziwiła się Esk.
- Aha... Chciałabyś wiedzieć, co?
- Tak. Chciałabym. Dlatego pytałam, Babciu - odparła stanowczo
Esk.
- Sądzisz, że użyłam czarów?
Esk przyjrzała się królowej pszczół. Potem czarownicy.
- Nie - orzekła. - Myślę, że dużo wiesz o pszczołach. Babcia uśmiechnęła się.
- Otóż to. To jedna z form magii, naturalnie.
- Co? Wiedzieć o czymś?
- Wiedzieć o tym, o czym inni nie wiedzą - wyjaśniła Babcia. Delikatnie opuściła królową
pszczół między poddanych i zamknęła ul.
- I myślę, że nadszedł czas, abyś poznała kilka sekretów - dodała. Nareszcie, pomyślała
Esk.
- Ale najpierw musimy złożyć wyraz szacunku Ulowi - oświadczyła Babcia. Udało jej się
wymówić duże ,,U".
Esk dygnęła bez namysłu. Dłoń czarownicy chwyciła ją mocno za kark.
- Pokłon. Mówiłam ci przecież - przypomniała bez gniewu. - Czarownice się kłaniają.
Zademonstrowała.
- Ale dlaczego? - nie rozumiała Esk.
- Ponieważ czarownice muszą się wyróżniać. To część tajemnicy. Usiadły na pobielałej
ławie przy krawędziowej ścianie domu. Przed nimi Zioła wyrosły już na stopę w górę:
grządka złowieszczo bladozielonych liści.
- Do rzeczy. - Babcia usadowiła się wygodnie. - Wiesz, gdzie wisi mój kapelusz? Na haku
koło drzwi? Przynieś go.
Esk posłusznie weszła do środka i zdjęła z haka kapelusz. Był wysoki, szpiczasty i
oczywiście czarny.
Babcia obróciła go w dłoniach i przyjrzała się z uwagą.
- W tym kapeluszu - oznajmiła - tkwi jedna z tajemnic czarownictwa. Jeśli nie potrafisz
mi powiedzieć, na czym ona polega, to mogę cię więcej nie uczyć. Dla kogoś, kto poznał
sekret kapelusza, nie ma już odwrotu. Powiedz mi, co o nim wiesz.
- Mogę go potrzymać?
- Proszę bardzo.
Esk zajrzała do wnętrza kapelusza. Był tam jakiś drut, który usztywniał materiał i
nadawał mu kształt, a poza tym dwie spinki. Nic więcej.
Kapelusz niczym specjalnym się nie wyróżniał oprócz tego, że nikt we wsi takiego nie
miał. Ale przecież od tego nie stawał się magiczny. Esk przygryzła wargę; wyobraziła sobie,
jak w niesławie wraca do domu.
Wydawał się zupełnie zwykły i nie miał żadnych ukrytych kieszonek. Babcia wkładała go
zawsze idąc do wioski, chociaż do lasu zakładała zwyczajny skórzany kaptur. Usiłowała
sobie przypomnieć te strzępy nauk, jakie czarownica niechętnie jej wydzielała. Nie chodzi o
to, co wiesz, ale o to, czego nie wiedzą inni. Magia może być czymś właściwym w
niewłaściwym miejscu albo czymś niewłaściwym we właściwym miejscu. I jeszcze...
Babcia zawsze wkładała kapelusz, idąc do wsi. I szeroki czarny płaszcz, z pewnością
wcale nie magiczny, skoro przez zimę służył kozom za okrycie. Babcia wyprała go na
wiosnę.
Esk zaczynała wyczuwać kształt odpowiedzi i niespecjalnie jej się ona spodobała. Jak
zresztą większość odpowiedzi Babci. Zwykła gra słów. Babcia powtarzała rzeczy, o których
człowiek od dawna wiedział. Ale mówiła je w inny sposób, żeby wydawały się ważne.
- Chyba wiem - stwierdziła wreszcie Esk.
- No to, mów.
- To się składa tak jakby z dwóch części.
-No?
- To kapelusz czarownicy, ponieważ ty go nosisz. Ale i ty jesteś czarownicą, ponieważ
nosisz ten kapelusz. Hm...
- A zatem... - podpowiedziała Babcia.
- A zatem ludzie widzą, że idziesz w tym kapeluszu i płaszczu, a wtedy wiedzą, że jesteś
czarownicą i dlatego twoje czary działają.
- Zgadza się - przyznała Babcia. - Nazywa się to głowologią. Popukała się w siwe włosy,
ściągnięte w ciasny kok, którym można
by rozbijać skały.
- Ale to przecież nie są prawdziwe czary! - zaprotestowała Esk. —
To nie jest magia! To...
- Posłuchaj - przerwała jej Babcia. - Jeżeli dasz komuś butelkę syropu na wiatry, może
mu pomóc. Ale jeśli chcesz, żeby pomogło na pewno, musisz pozwolić, żeby ich umysł
zmusił lek do działania. Powiedz, że to promienie księżyca rozpuszczone w winie elfów czy
coś w tym rodzaju. Pomamrotąj trochę. Tak samo z klątwami.
- Klątwami? - powtórzyła słabym głosem Esk.
- Tak, klątwami, moja droga. I nie dziw się tak. Będziesz rzucać klątwy, jeśli zajdzie
potrzeba. Kiedy jesteś sama i nie masz nikogo do pomocy, i...
Zawahała się, świadoma kłopotliwie pytającego spojrzenia Esk.
- ...i kiedy ludzie nie okazują szacunku - dokończyła niepewnie. - Mów głośno, mów
pokrętnie, mów co ci ślina na język przyniesie, jeśli musisz. Ale to podziała. Następnego
dnia, kiedy uderzą się w palec albo spadną z drabiny, albo pies im zdechnie, wtedy sobie o
tobie przypomną. Następnym razem będą się zachowywać lepiej.
- Ale to dalej nie wygląda mi na czary - nie ustępowała Esk, rysując coś stopą na piasku.
- Kiedyś uratowałam człowiekowi życie - powiedziała Babcia. -Specjalne lekarstwo, dwa
razy dziennie. Przegotowana woda z odrobiną jagodowego soku. Oświadczyłam mu, że
kupiłam je od krasnoludów. To najważniejszy element leczenia. Większość ludzi wyjdzie z
większości chorób, jeśli się do tego przyłożą. Ty musisz ich tylko do tego zachęcić.
Jak najdelikatniej poklepała Esk po ręku.
-Jesteś na to jeszcze trochę za młoda - westchnęła. -- Ale kiedy dorośniesz, przekonasz się
sama, że większość ludzi nie wystawia nosa poza własną głowę. Ty też - dodała
metaforycznie.
- Nie rozumiem.
- Zdziwiłabym się, gdybyś zrozumiała. Ale możesz mi wymienić pięć ziół odpowiednich
na suchy kaszel.
Wiosna rozwinęła się w całej pełni. Babcia zaczęła zabierać Esk na długie, całodniowe
spacery, do ukrytych jeziorek albo wysoko na skalne rumowiska, żeby zbierać rzadkie zioła.
Esk lubiła te wyprawy na szczyty gór, gdzie słońce świeciło mocno, a jednak powietrze było
lodowate. Rośliny rosły niskie i mocno trzymały się gruntu Z niektórych najwyższych
wierzchołków mogła nawet zobaczyć Ocean Krawędziowy, oblewający wszystkie krańce
świata. Z drugiej strony niknęły w dali Ramtopy, otulone wieczną zimą. Docierały aż do osi
świata, gdzie -jak się powszechnie zgadzano - bogowie mieszkali na szczycie
dziesięciomilowej góry ze skały i lodu.
- Przeciwko bogom nic nie mam - stwierdziła Babcia, kiedy jadły lunch i podziwiały
widoki. - Ty nie bruździsz bogom, to bogowie nie brużdżą tobie.
- Wielu znasz bogów?
- Parę razy widziałam bogów piorunów. No i Hokiego oczywiście.
- Hokiego?
Babcia przeżuwała kanapkę z chleba bez skórki.
- To bóg natury - wyjaśniła. - Czasami manifestuje się jako dąb albo pół-człowiek półkozioł.
Ale głównie widuję go w jego aspekcie paskudnego zawalidrogi. Oczywiście, można
go spotkać tylko w głębokim lesie. Gra na flecie. Fatalnie, jeśli już musisz wiedzieć.
Esk położyła się na brzuchu i spojrzała na ziemię w dole. Kilka twardych, zaradnych
trzmieli patrolowało kępki tymianku. Słońce grzało jaw plecy, chociaż na tej wysokości
zdarzały się jeszcze spłachetki śniegu ukryte po osiowej stronie głazów.
- Opowiedz mi o tych krainach w dole - poprosiła leniwie. Babcia spojrzała z dezaprobatą
na dziesięć tysięcy mil pejzażu.
- To po prostu miejsca - stwierdziła. - Takie same jak tutaj, tylko
inne.
- A są tam miasta i w ogóle?
- Pewnie tak.
- Nigdy nie miałaś ochoty ich zobaczyć? Babcia usiadła, starannie układając spódnicę,
żeby wystawić na słońce kilka cali szacownej flaneli. Ciepło pieściło jej stare kości.
- Nie - odrzekła. - Dość mam kłopotów na miejscu, żebym musiała jeszcze szukać
nowych w Obcych Stronach.
- Kiedyś przyśniło mi się miasto - wyznała Esk. - Mieszkały tam setki ludzi, stały domy z
wielkimi bramami i to były magiczne bramy...
Za jej plecami rozległ się dźwięk rozdzieranego materiału. Babcia zasnęła.
- Babciu!
-Mhnf?
Esk zastanowiła się.
- Czy to odpowiedni czas na drzemkę? - spytała przemyślnie.
- Mnph.
- Powiedziałaś, że w odpowiednim czasie pokażesz mi jakieś czary - przypomniała Esk. -
A sama mówisz, że teraz jest odpowiedni.
Babcia Weatherwax otworzyła oczy i spojrzała na niebo, tutaj w górach ciemniejsze i
bardziej fioletowe niż niebieskie. Dlaczego nie, myślała. Mała szybko się uczy. Już teraz
więcej wie o ziołach ode mnie. Kiedy byłam w jej wieku, stara Gammer Tumult kazała mi
Pożyczać, Przechodzić i Posyłać całymi godzinami. Może jestem po prostu za ostrożna.
- Troszeczkę? - prosiła Esk.
Babcia zastanawiała się. Żadne dalsze wymówki nie przychodziły jej do głowy. Na
pewno tego pożałuję, uznała, demonstrując godną podziwu zdolność przewidywania.
- Dobrze - odparła krótko.
- Prawdziwe czary? - upewniła się Esk. - Żadnych więcej ziół ani głowologii?
- Prawdziwe czary, jak to nazywasz. Tak.
- Zaklęcie?
- Nie. Pożyczenie.
Twarz Esk zmieniła się w wizję wyczekiwania. Wydawała się bardziej ożywiona niż
kiedykolwiek wcześniej.
Babcia rozejrzała się po rozległych dolinach i po chwili znalazła to, czego szukała. Szary
orzeł zataczał leniwe kręgi nad odległą, rozmazaną w błękitnej mgiełce łatą lasu. Umysł miał
spokojny. Doskonale się nada. Wezwała go łagodnie; skręcił ku nim.
- Pierwsza rzecz, o jakiej trzeba pamiętać przy Pożyczaniu, to żeby leżeć wygodnie i w
bezpiecznym miejscu - zaczęła, wygładzając trawę. - Najlepsze jest łóżko.
- Ale co to jest Pożyczanie?
- Połóż się i weź mnie za rękę. Widzisz tego orła nad nami?
Esk popatrzyła na ciemne, bezchmurne niebo.
I zobaczyła... dwie małe figurki leżące w dole na trawie... Skręciła pod wiatr...
Czuła zawirowania i podmuchy powietrza w piórach. Ponieważ orzeł nie polował, a
zwyczajnie rozkoszował się promieniami słońca na skrzydłach, ziemia w dole była dla niego
tylko nieistotnym zbiorowiskiem plam. Ale powietrze... Powietrze było złożonym,
zmiennym, trójwymiarowym... czymś, układem splecionych spiral i krzywych ciągnących
się po horyzont, serpentynami prądów wokół kolumn termicznych. Esk...
...poczuła, że coś ją krępuje.
- Następne, o czym należy pamiętać - rozległ się bardzo blisko głos Babci - to żeby nie
niepokoić właściciela. Jeśli pozwolisz mu zauważyć, że tu jesteś, będzie walczył albo
wpadnie w panikę. Tak czy siak, nie masz najmniejszych szans. On ma za sobą całe życie
bycia orłem, a ty nie.
Esk milczała.
- Nie boisz się chyba? - upewniła się Babcia. - To się czasem zdarza za pierwszym razem
i...
- Nie boję się - przerwała jej Esk. -Jak mogę nim sterować?
-Nie próbuj. Jeszcze nie. Zresztą, niełatwo się nauczyć sterowania prawdziwie dzikim
stworzeniem. Musisz... musisz tak jakby sugerować mu różne rzeczy, żeby miało ochotę je
wykonać. Z oswojonym zwierzęciem, naturalnie, jest całkiem inaczej. Ale nie możesz zmusić
zwierzęcia do zrobienia czegoś wbrew jego naturze. A teraz spróbuj poszukać umysłu orła.
Esk wyczuwała Babcię jako mglistą srebrną chmurę gdzieś w głębi własnych myśli. Po
krótkich poszukiwaniach odnalazła orła, choć niewiele brakowało, by go przeoczyła. Jego
umysł był mały, ostry i fioletowy, jak grot strzały. Całkowicie koncentrował się na locie i nie
zwracał na nią uwagi.
- Dobrze - pochwaliła ją Babcia. - Nie będziemy odlatywać za daleko. Jeśli chcesz, żeby
skręcił, musisz...
- Tak, tak - mruknęła Esk.
Zgięła palce, czymkolwiek się stały, a ptak przechylił się w bok i zawrócił.
- Doskonale. - Babcia była zdumiona. -Jak to zrobiłaś?
-Ja... nie wiem. Myślałam, że to oczywiste.
-Hm...
Babcia delikatnie zbadała maleńki umysł orła, który nadal nie dostrzegł ich obecności. Była
pod wrażeniem, co naprawdę zdarzało Jej się rzadko.
Szybowały ponad górą, a Esk gorączkowo badała zmysły orła. Głos Babci brzęczał
jednostajnie w jej świadomości, podając instrukcje, podpowiadając i ostrzegając. Słuchała
jednym uchem. Dlaczego nie może opanować umysłu orła? Przecież nie zrobi mu krzywdy.
Wiedziała, jak się do tego zabrać. Prosta sprawa, jak pstryknięcie palcami - co, nawiasem
mówiąc, nigdy jej się nie udało. Wtedy będzie przeżywać lot naprawdę, bez pośredników.
Mogłaby...
- Przestań - odezwała się spokojnie Babcia. - Nie wyjdzie ci to na dobre.
-Co?
- Naprawdę sądzisz, moja mała, że jesteś pierwsza? Sądzisz, że my wszystkie nie
myślałyśmy, jakby to było cudownie żyć w innym ciele, dosiadać wiatru albo oddychać
wodą? I czy naprawdę wierzysz, że to takie proste?
Esk spojrzała na nią gniewnie.
-I nie patrz tak na mnie. Jeszcze mi kiedyś podziękujesz. Nie zaczynaj takich zabaw,
dopóki się nie nauczysz, o co chodzi. Zanim przejdziesz do sztuczek, musisz wiedzieć, co
robić, kiedy coś się nie uda. Nie próbuj biegać, póki nie nauczysz się chodzić.
- Przecież czuję, jak się to robi, Babciu!
- Może tak, a może i nie. Pożyczanie jest trudniejsze niż ci się wydaje, chociaż przyznaję,
że masz talent. Na dzisiaj wystarczy. Sprowadź orła nad nas i pokażę ci, jak się Wraca.
Orzeł machnął skrzydłami nad dwoma uśpionymi postaciami i Esk oczyma duszy
zobaczyła dwa otwarte przed nimi korytarze. Kształt umysłu Babci zniknął.
Teraz...
Babcia nie miała racji. Umysł orła prawie nie stawiał oporu i nie miał nawet czasu na
panikę. Esk przytrzymała go w uścisku własnego umysłu. Szarpał się przez moment, a potem
rozpłynął w niej.
Babcia otworzyła oczy i zdążyła jeszcze zobaczyć, jak z chrapliwym wrzaskiem tryumfu
ptak pikuje na porośnięte trawą rumowisko, po czym odlatuje wzdłuż zbocza. Przez chwilę
widoczny był jeszcze jako czarny punkcik, potem zniknął, pozostawiając tylko echo
kolejnego
krzyku.
Babcia przyjrzała się leżącej nieruchomo Esk. Dziewczynka była
lekka, ale droga do domu daleka i zbliżał się wieczór. - Niech to... - mruknęła bez
szczególnej złości. Wstała, otrzepała się i stękając z wysiłku zarzuciła sobie na ramię
ciało Esk.
Wysoko w krystalicznym powietrzu wieczoru orzeł-Esk wzbijał się
coraz wyżej, pijany czystą rozkoszą lotu.
Po drodze do domu Babcia spotkała głodnego niedźwiedzia. Grzbiet zaczynał już jej
dokuczać i nie miała nastroju do wysłuchiwania gniewnych powarkiwań. Wymruczała pod
nosem parę słów i niedźwiedź, ku swemu krótkotrwałemu zdumieniu, zderzył się ciężko z
drzewem i przez kilka godzin nie odzyskał świadomości.


Share via facebook Share via twitter