Instytut Roberta Noble

Potęga milczenia. Carlos Castaneda

Zaczęty przez EosCris, Styczeń 07, 2015, 02:17:50 PM

« Podróż Szamańska | Cytaty z książki " Drugi krąg mocy" »

EosCris

Oczy naguala mogą to sprawić. Nie ma w tym nic trudnego, jeśli weźmie się pod uwagę, że oczy każdej żywej istoty mogą poruszyć czyjś punkt scalający, zwłaszcza jeśli są skoncentrowane na intencji. Jednak zazwyczaj ludzie skupiają wzrok na sprawach tego świata, w poszukiwaniu jedzenia... albo schronienia... – Trącił mnie w ramię. – Albo miłości... – dodał i wybuchnął śmiechem. Don Juan ustawicznie kpił z moich "poszukiwań miłości". Nigdy nie zapomniał naiwnej odpowiedzi, jakiej mu udzieliłem na pytanie, czego naprawdę szukam w życiu. Oczekiwał wtedy, że przyznam się, iż nie mam jasnego celu, i wprost skręcał się ze śmiechu, kiedy powiedziałem, że szukam miłości. – Dobry myśliwy potrafi zahipnotyzować zwierzynę wzrokiem – kontynuował. – I chociaż swym spojrzeniem przemieszcza punkt scalający ofiary, jednak jego oczy, w poszukiwaniu żywności, spoglądają na ten świat. Zadałem pytanie, czy czarownicy potrafią hipnotyzować spojrzeniem innych ludzi. Zachichotał i zasugerował, że tak naprawdę chciałbym wiedzieć, czy koncentrując się na ziemskim świecie w poszukiwaniu miłości, mógłbym hipnotyzować wzrokiem kobiety. Całkiem poważnie dodał, że od takich pokus chroni czarowników ich koncentracja na intencji – dzięki temu hipnotyzowanie kogokolwiek w ogóle ich nie interesuje. – Aby jednak czarownik, a zwłaszcza nagual, mógł blaskiem swych oczu przemieścić czyjś punkt scalający – mówił dalej – musi być bezwzględny. Oznacza to, że powinien znać szczególne położenie punktu zwane bezlitosnym miejscem. Każdy nagual, jak powiedział mi don Juan, wypracował swój własny, specyficzny odcień bezwzględności. Jeżeli o mnie chodzi, to ze względu na wrodzoną niestabilność mej struktury, ukazuję się osobom widzącym jako świetlista sfera złożona nie z czterech – jak to zwykle bywa w przypadku naguala – ale z trzech połączonych w jedną kulę Taka konfiguracja powoduje, że automatycznie ukrywam swą bezwzględność pod maską pobłażliwości i swobodnego zachowania. – Oceniając naguala, łatwo popełnić błąd – ciągnął don Juan. – Zawsze sprawia on wrażenie kogoś, kim nie jest, i robi to tak doskonale, że wszyscy, nawet ci, którzy go świetnie znają, wierzą w prawdziwość jego kostiumu. – Nie wiem, jak możesz przypuszczać, że ukrywam się pod jakąś maską, don Juanie – protestowałem. – Pragniesz uchodzić za człowieka pobłażliwego i zrelaksowanego – powiedział. – Sprawiasz wrażenie osoby wielkodusznej i współczującej. Nikt nie posądza cię o fałsz. Każdy mógłby przysiąc, że taki naprawdę jesteś. – Ależ taki właśnie jestem! Don Juan zgiął się wpół, tak go to rozśmieszyło. Rozmowa przybrała niemiły dla mnie obrót. Chciałem wyjaśnić sprawę do końca. Ostro zaprotestowałem, mówiąc, że postępuję uczciwie, a jeśli don Juan sądzi inaczej, niech poda mi konkretne przykłady. Odpowiedział, że ponieważ nie potrafię podchodzić do ludzi inaczej niż z bezwarunkową wspaniałomyślnością, mogą oni odnieść fałszywe wrażenie, że jestem rozluźniony i otwarty. Utrzymywałem, że jestem otwarty z natury. Don Juan zaśmiał się i spytał, dlaczego w takim razie zawsze podświadomie oczekuję, że moi rozmówcy będą sobie zdawać sprawę z mojej maskarady. Przypomniał mi, że jeśli ludzie brali moją rzekomą słabość za dobrą monetę, zwracałem się przeciwko nim z tą właśnie zimną bezwzględnością, którą starałem się ukryć. Jego uwagi sprawiły, że byłem bezsilny – nie mogłem znaleźć kontrargumentu. Siedziałem cicho, nie dając poznać po sobie, jak bardzo mnie zranił. Zastanawiałem się, co zrobić, a wtedy don Juan wstał i zaczął szykować się do odejścia. Schwyciłem go za rękaw, by go zatrzymać – by ł to odruch, który mnie samego zaskoczył, a jego rozśmieszył. Usiadł przy mnie znowu, wyglądał na zdziwionego. – Nie chcę być natarczywy – powiedziałem – ale muszę się dowiedzieć czegoś więcej. To nie daje mi spokoju. – Porusz swój punkt scalający – nakazał mi don Juan. – Mówiliśmy już o bezwzględności –

przywołaj ją! Wpatrywał się we mnie z oczekiwaniem, musiał jednak dostrzec, że nie potrafię niczego przywołać, bo podjął temat nagualów i ich różnych wzorców bezwzględności. Powiedział, że jego własna metoda polega na stawianiu ludzi w sytuacji bez wyjścia. W obliczu jednoczesnej konieczności i niemożności ogarnia ich popłoch, podczas gdy on zachowuje pozory rozsądku i zrozumienia. – A co z wyjaśnieniami, których mi zawsze udzielałeś? – zapytałem. – Czy nie są owocem rozsądku i pragnienia, bym zrozumiał? – Nie – odrzekł. – Wynikają z mojej bezwzględności. Upierałem się, że naprawdę pragnę wszystko zrozumieć. Don Juan poklepał mnie po ramieniu i stwierdził, że istotnie, moja potrzeba zrozumienia jest prawdziwa, ale z moją wyrozumiałością jest wręcz przeciwnie. Dodał, że nagualowie maskują bezwzględność automatycznie, niekiedy nawet wbrew własnej woli. Kiedy go słuchałem, przemknęło mi przez głowę, że temat bezwzględności omówiliśmy wyczerpująco już dość dawno temu. – Nie jestem rozsądny – mówił dalej don Juan, patrząc mi w oczy. – Wyglądam na takiego, bo moja maska jest bez zarzutu. To, co uważasz za rozsądek, jest w istocie moim nieprzejednaniem. Kompletny brak litości to właśnie bezwzględność. Ty natomiast skrywasz swój brak litości za fasadą wielkoduszności. Z pozoru jesteś otwarty i rozluźniony, naprawdę jednak jesteś równie wspaniałomyślny, jak ja rozsądny. Obaj jesteśmy oszustami. Sztukę ukrywania faktu, że nie znamy współczucia, opanowaliśmy do perfekcji. Natomiast dobroczyńca don Juana maskował swój brak litości postawą niefrasobliwego żartownisia, który nie potrafi się oprzeć pokusie płatania figli każdej napotkanej osobie. – Mój dobroczyńca nosił maskę osoby szczęśliwej, spokojnej i nie dbającej o nic – mówił don Juan. – Ale w środku był, jak wszyscy nagualowie, zimny jak lód. – Ależ ty wcale nie jesteś zimny, don Juanie – powiedziałem szczerze. – A jednak to prawda – stwierdził. – To moja doskonała maska sprawia, że czujesz bijące ode mnie ciepło. Następnie przedstawił mi maskę naguala Eliasa: tworzyły ją irytująca drobiazgowość i dosłowność, sprawiające wrażenie uważności i dokładności. Kiedy don Juan opisywał zachowanie naguala Eliasa, pilnie mi się przyglądał – chyba z tego powodu nie umiałem się skupić na jego słowach. Z wielkim wysiłkiem zbierałem myśli. Patrzył na mnie jeszcze przez moment, a potem ponownie przystąpił do objaśniania istoty bezwzględności. Jego objaśnienia nie były mi już jednak potrzebne. Oświadczyłem, że przywołałem to wspomnienie, o które mu chodziło: chwilę, w której moje oczy po raz pierwszy rozjarzył blask. Dawno temu, na samym początku mojego terminowania, osiągnąłem – bez niczyjej pomocy – nowy poziom świadomości: mój punkt scalający znalazł się w położeniu zwanym bezlitosnym miejscem.


10. BEZLITOSNE MIEJSCE


Don Juan oznajmił, że nie ma potrzeby, przynajmniej na razie, omawiania szczegółów przywołanego wspomnienia, ponieważ rozmowa służy tylko do przywoływania przeszłych zdarzeń – kiedy punkt scalający przemieści się, całe wydarzenie jest przeżywane na nowo. Dodał, że wspomnienie odtworzy się najlepiej, jeśli będziemy spacerowali. Tak więc wstaliśmy z miejsca. Szliśmy powoli, w milczeniu, szlakiem wiodącym w stronę gór, dopóki nie odtworzyłem całego zdarzenia. Pewnego popołudnia, kiedy wracając z Nogales w Arizonie, przejeżdżaliśmy przez przedmieścia Guaymas, miasta w północno-zachodnim Meksyku, zauważyłem, że z don Juanem dzieje się coś złego. Przez ostatnią godzinę był cichy i ponury jak nigdy wcześniej. Nie przejmowałem się tym aż do chwili, kiedy jego ciało wykrzywił nieopanowany skurcz. Broda opadła mu na klatkę piersiową jakby mięśnie karku nie mogły utrzymać ciężaru głowy. – Niedobrze ci, don Juanie? – spytałem, zaalarmowany sytuacją. Nie odpowiadał. Sapał, oddychając przez usta. W pierwszej części naszej podróży, która zajęła kilka godzin, wszystko z nim było w porządku. Dużo rozmawialiśmy na różne tematy. Kiedy zatrzymaliśmy się po paliwo w Santa Ana, gimnastykował się nawet, żeby rozluźnić mięśnie barków, wspierając się dłońmi o dach samochodu. Teraz sytuacja była całkiem inna. – Co się z tobą dzieje, don Juanie? – zapytałem. Poczułem, że strach ściska mi gardło. Don Juan ze spuszczoną głową wybełkotał, że chce jechać do pewnej restauracji. Powoli, drżącym głosem, opisał mi drogę. Zatrzymałem wóz na bocznej uliczce oddalonej o jedną przecznicę od restauracji. Kiedy chciałem wysiąść, don Juan schwycił mnie kurczowo za rękę. Ponieważ uparł się, że wysiądzie od mojej strony, musiałem mu pomóc przeleźć przez fotel kierowcy i wydostać się z samochodu – był to naprawdę karkołomny wyczyn. Gdy już wysiadł, wsparł się na mnie obydwiema rękami, by wyprostować plecy. W taki też sposób powlekliśmy się w stronę rudery, w której mieściła się knajpa. Don Juan wisiał mi na ramieniu całym ciężarem. Oddychał szybko i trząsł się okropnie. Nie wiedziałem, co robić. Kiedy się niespodziewanie potknąłem, musiałem się oprzeć o ścianę – mało brakowało, żebyśmy obydwaj upadli. Byłem tak niespokojny, że nie potrafiłem zebrać myśli. Spojrzałem mu w oczy. Nie było w nich blasku. Gdy przyczłapaliśmy wreszcie do restauracji, troskliwy kelner pośpieszył, jak na rozkaz, w naszą stronę, żeby pomóc don Juanowi. – Jak się pan dzisiaj miewa? – krzyknął mu do ucha. Zaciągnął don Juana do stolika, posadził go tam i zniknął. – Czy on cię zna, don Juanie? – zapytałem, kiedy usiedliśmy. Don Juan nawet na mnie nie spojrzał, wybełkotał coś tylko. Wstałem i poszedłem do kuchni poszukać zabieganego kelnera. – Czy zna pan tego staruszka, z którym przyszedłem? – spytałem, kiedy go wreszcie dopadłem. – Jasne – odparł. Sprawiał wrażenie człowieka niecierpliwego, który może udzielić odpowiedzi tylko na jedno pytanie. – To ten pan chory na nadciśnienie. Teraz wszystko stało się jasne: w czasie podróży don Juan dostał lekkiego udaru. Chociaż miałem świadomość, że nie byłem w stanie temu zapobiec, czułem się bezradny i skrępowany. Było mi niedobrze, czułem, że najgorsze dopiero przede mną. Wróciłem do stolika i usiadłem w milczeniu. Nagle pojawił się ten sam kelner z dwoma talerzami krewetek i dwiema miskami zupy żółwiowej. Przyszło mi do głowy, że albo w tej knajpie dają tylko te dwie potrawy, albo don Juan jadał tu zawsze to samo. Mimo gwaru rozmów donośny głos kelnera słychać było wyraźnie. – Smacznego! – wykrzyczał don Juanowi do ucha. – Jeśli będzie mnie pan potrzebował, proszę tylko podnieść rękę, a zaraz przyjdę. Don Juan skinął głową. Kelner konfidencjonalnie poklepał go po ramieniu, po czym odszedł. Don Juan jadł żarłocznie, uśmiechając się do siebie od czasu do czasu. Byłem tak niespokojny, że na samą myśl o jedzeniu zbierało mi się na mdłości. Po pewnej chwili oswoiłem się z ogarniającym mnie uczuciem: im bardziej się denerwowałem, tym bardziej byłem głodny. Spróbowałem jedzenia – było przepyszne. Po posiłku poczułem się nieco lepiej. Sytuacja jednak nie uległa zmianie, a niepokój pozostał. Kiedy don Juan skończył, raptownie uniósł rękę nad głowę. W jednej chwili zjawił się kelner i wręczył mi rachunek. Zapłaciłem. Kelner pomógł don Juanowi wstać. Podprowadził go do drzwi, a nawet wyszedł z nim na zewnątrz i wylewnie się z nim pożegnał. Droga powrotna przebiegała podobnie jak poprzednio. Don Juan wisiał na moim ramieniu całym ciężarem, dyszał i zatrzymywał się co kilka kroków dla złapania oddechu. Kelner nadal stał w drzwiach, jakby chcąc się upewnić, czy bezpiecznie prowadzę don Juana. Zanim don Juan wgramolił się do samochodu, upłynęły ze dwie, trzy minuty. – Powiedz, co mogę dla ciebie zrobić, don Juanie`? – spytałem, jakby błagając go o zmiłowanie. – Cofnij auto – rozkazał drżącym, ledwie słyszalnym głosem. – Chcę jechać na drugi koniec miasta, do sklepu. Tam też mnie znają, są moimi przyjaciółmi. Powiedziałem, że nie mam pojęcia, o jakim sklepie mówi. Wybełkotał coś tylko i dostał ataku wściekłości. Tupał nogami i gniewnie wydymał wargi, ślina kapała mu na koszulę. Potem uspokoił się, jakby miał moment jasności umysłu. Przeraźliwie długo próbował uporządkować myśli i w końcu zdołał wytłumaczyć mi, jak dojechać do sklepu. Mój niepokój sięgał zenitu, obawiałem się, że udar jest bardziej rozległy, niż sądziłem początkowo. Chciałem się pozbyć staruszka, zawieźć go do rodziny lub znajomych. Nie wiedziałem, gdzie ich szukać, a innego pomysłu nie miałem. Zawróciłem więc i pojechałem na drugą stronę miasta, do sklepu, który miał się tam znajdować. Zastanawiałem się, czy nie wrócić do restauracji i nie spytać kelnera o rodzinę don Juana. Miałem nadzieję, że może ktoś w sklepie będzie go znał. Im więcej rozmyślałem o moim nieprzyjemnym położeniu, tym bardziej sobie współczułem. Don Juan był już do niczego. Ogarnęło mnie poczucie dotkliwej straty i zagubienia. Wiedziałem, że będzie mi go brakować, jednak to wrażenie nikło w porównaniu z rozdrażnieniem, jakie wywoływał fakt, że muszę być przy nim w jego najgorszych chwilach. Prawie godzinę jeździłem w kółko, szukając sklepu. Nigdzie go nie było. Don Juan przyznał, że może popełnił błąd, a sklep jest w innym mieście. Byłem zmordowany i nie wiedziałem, co począć. W zwykłym stanie świadomości nie opuszczało mnie dziwne wrażenie, że wiem o don Juanie więcej niż podpowiada mi rozum. Teraz natomiast jego szaleństwo sprawiło, że byłem, nie wiedząc czemu, pewien, iż gdzieś tam, w Meksyku, czekają na niego jego przyjaciele. Wszystko to wyczerpało mnie także duchowo – dręczył mnie niepokój pomieszany z poczuciem winy. Martwiłem się, że siedzę tu ze słabowitym, być może śmiertelnie chorym starcem, wyrzuty sumienia natomiast spowodowane były obawą, że jestem wobec niego nielojalny. Zaparkowałem koło nadbrzeża. Prawie dziesięć minut trwało, nim don Juan wysiadł z samochodu. Poszliśmy w stronę oceanu, ale kiedy zbliżyliśmy się do brzegu, don Juan zaparł się jak muł i nie chciał iść dalej. Wymamrotał, że woda w zatoce Guaymas go przeraża. Zawrócił i poprowadził mnie na główny plac miasta. Na zakurzonym rynku nie było ani jednej ławki i don Juan usiadł na krawężniku. Tuż obok przejechał samochód z zakładu komunalnego, obracające się szczotki wzniosły obłok kurzu, który przyprawił mnie o atak kaszlu. Sytuacja była tak nieznośna, że przyszło mi do głowy, żeby zostawić go tam, gdzie siedzi. Zakłopotany tym pomysłem, poklepałem go po plecach. – Musisz zrobić wysiłek i powiedzieć mi, gdzie mam cię zabrać – powiedziałem miękko. – Gdzie mam z tobą pójść? – A idź do diabła! – zawołał łamiącym się, chrapliwym głosem. Kiedy to usłyszałem, zacząłem podejrzewać, że to wcale nie był udar, tylko inna choroba mózgu, która odebrała mu rozum i uczyniła gwałtownym. Nagle don Juan wstał i zaczął iść przed siebie. Wyglądał na bardzo chorego: w ciągu paru godzin postarzał się i stracił swoją żywotność. Miałem przed sobą starego, słabego człowieka. Pośpieszyłem mu z pomocą. Zalała mnie fala litości. Ujrzałem siebie samego w podeszłym wieku, słabowitego starca, ledwie powłóczącego nogami. Był to widok nie do zniesienia -wzruszył mnie bardziej niż położenie don Juana. Złapałem staruszka za rękę i cicho obiecałem, że zaopiekuję się nim bez względu na wszystko. Niespodziewanie z objęć litości do samego siebie wyrwał mnie wymierzony mi policzek. Zanim ochłonąłem, don Juan uderzył mnie jeszcze raz, w kark. Stał twarzą do mnie, trzęsąc się ze wściekłości, jego półotwarte usta drżały. – Kim jesteś? – krzyknął nieswoim głosem. Zwrócił się do grupki gapiów, którzy natychmiast zebrali się w pobliżu. – Nie znam tego człowieka – oświadczył. – Pomóżcie mi. Jestem samotnym, starym Indianinem. Ten obcokrajowiec chce mnie zabić. Oni tak właśnie robią z bezradnymi starymi ludźmi: zabijają ich dla przyjemności. Przez tłumek przeszedł pomruk niezadowolenia. Kilku młodych, silnych mężczyzn rzuciło mi groźne spojrzenia. – Co robisz, don Juanie? – spytałem głośno. Chciałem pokazać zebranym, że znamy się nie od dziś.
Nie znam cię! – wykrzyknął. – zostaw mnie w spokoju! Odwrócił się do tłumu i poprosił o pomoc. Chciał, żeby mnie przytrzymali, dopóki nie przyjedzie policja. – Trzymajcie go – nalegał. – I proszę, niech ktoś wezwie policję. Oni będą wiedzieli, co z nim zrobić. Wyobraziłem sobie meksykańskie więzienie. Nikt nie dowiedziałby się, że tam jestem. Kiedy pomyślałem, że zanim ktoś zauważy moje zniknięcie, miną cale miesiące, zacząłem błyskawicznie działać. Kopnąłem pierwszego z młodych ludzi, który się do mnie zbliżył, po czym rzuciłem się do panicznej ucieczki – wiedziałem, że zależy od tego moje życie. Kilku młodzieńców ruszyło za mną w pogoń. Kiedy biegłem w stronę g łównej ulicy, zdałem sobie sprawę, że w miasteczku takim jak Guaymas pełno jest policjantów na pieszym patrolu. Na razie nie było widać żadnego. Nie chcąc się natknąć na któregoś z nich, wpadłem do pierwszego lepszego sklepu. Tam zacząłem udawać, że rozglądam się za pamiątkami. Usłyszałem tupot nóg. Ścigająca mnie grupa przebiegła obok. Szybko opracowałem plan: kupić tyle rzeczy, ile tylko zdołam. Liczyłem na to, że sprzedawcy wezmą mnie za turystę, chciałem poprosić któregoś z nich, by pomógł mi odnieść zakupy do samochodu. Wybranie odpowiednich przedmiotów zajęło mi jakiś czas. Zapłaciłem młodemu sprzedawcy, by poniósł część sprawunków. Niestety, kiedy znaleźliśmy się w pobliżu samochodu, zobaczyłem stojącego tam don Juana, otoczonego grupką ludzi. Rozmawiał z policjantem sporządzającym notatki. Wszystko na nic – mój plan się nie powiódł, nie sposób było dostać się do samochodu. Poleciłem młodemu człowiekowi położyć pakunki na chodniku i powiedziałem, że wkrótce będzie przejeżdżał tędy mój przyjaciel, który zabierze mnie do hotelu. Chłopak mnie zostawił, a ja, trzymając paczki na wysokości twarzy, ukryłem ją przed don Juanem i towarzyszącymi mu ludźmi. Gdy zobaczyłem policjanta oglądającego kalifornijskie tablice rejestracyjne mojego wozu, zrozumiałem, że skazany jestem na porażkę. Oskarżenie, jakie złożył ten stary kretyn, było zbyt poważne. Dla każdego policjanta moja ucieczka mogła być tylko potwierdzeniem winy. Poza tym trudno się było spodziewać, że policjant zignoruje oczywistą sytuację – z pewnością od razu zaaresztowałby obcokrajowca. Stałem tam, u wejścia do jakiegoś budynku, prawie godzinę. Policjant odszedł, ale tłum nadal otaczał don Juana, który szybko i nerwowo coś wykrzykiwał, żywo przy tym gestykulując. Byłem zbyt daleko, żeby to usłyszeć, ale mogłem wyobrazić sobie, o czym mówi. Konieczny był inny plan. Zastanawiałem się, czy nie wynająć pokoju w jakimś hotelu i nie przeczekać tam kilka dni, zanim zdecyduję się zrobić wypad w kierunku mojego samochodu. Myślałem też o powrocie do sklepu i wezwaniu taksówki. Nigdy nie jechałem taksówką w Guaymas, nie wiedziałem, czy w ogóle tam jakieś kursują. Mój plan spełzł na niczym, kiedy uświadomiłem sobie, że jeśli policjanci znali się na rzeczy, a sprawę don Juana potraktowali poważnie, na pewno już sprawdzili hotele. Być może gliniarz, który rozmawiał z don Juanem, oddalił się właśnie w tym celu. Potem przyszło mi do głowy inne rozwiązanie: dostać się na dworzec i wsiąść do autobusu jadącego w kierunku granicy albo do jakiegokolwiek innego miasta – byle dalej od Guaymas. Porzuciłem ten plan od razu. Byłem pewien, że don Juan podał policji moje nazwisko. Na pewno zawiadomili już spółki transportowe. Wpadłem w popłoch. Żeby się uspokoić, wziąłem parę głębokich oddechów. Zauważyłem, że tłum otaczający don Juana zaczął się rozpraszać. Policjant pojawił się znowu, w towarzystwie drugiego. Po chwili odeszli. W tym momencie poczułem nieodpartą potrzebę działania, zupełnie jakbym przestał panować nad ciałem. Podszedłem do wozu, niosąc wszystkie pakunki. Bez śladu lęku czy zdenerwowania otworzyłem bagażnik, włożyłem paczki, po czym odemknąłem drzwi od strony kierowcy. Don Juan stał na chodniku koło samochodu, patrząc na mnie w roztargnieniu. Przyglądałem mu się z zupełnie nietypowym dla mnie chłodem. Nigdy dotąd czegoś takiego nie doświadczyłem: nie była to nienawiść ani gniew, ani irytacja. Trudno też było to nazwać rezygnacją czy cierpliwością. Była to raczej zimna obojętność, zatrważający brak litości. W tamtej chwili nie dbałem zupełnie o to, co stanie się z nim czy ze mną. Wtedy don Juan otrząsnął się jak mokry pies. W jednej chwili stał się na powrót – jakby wszystko do tej pory było tylko złym snem – człowiekiem, którego znałem. Szybko wywrócił marynarkę na drugą stronę – można ją było nosić na dwa sposoby, po jednej stronie była beżowa, po drugiej czarna. Teraz ubrany był na czarno. Wrzucił swój słomiany kapelusz do samochodu i starannie zaczesał włosy. Wyłożył kołnierz koszuli na marynarkę – od razu zrobił się młodszy. Bez słowa zaczął mi pomagać przy pakowaniu reszty sprawunków. Kiedy policjanci, zaalarmowani odgłosem otwierania i zamykania drzwi, podbiegli ku nam, dmuchając w gwizdki, don Juan raźnym krokiem wyszedł im na spotkanie. Wysłuchał ich uważnie i zapewnił, że nie mają się czym martwić. Wyjaśnił, że musieli napotkać jego ojca, schorowanego starego Indianina, który przeszedł udar mózgu. Rozmawiając z nimi, otwierał i zamykał drzwi samochodu, jakby sprawdzając zamki, oraz przenosił paczki z bagażnika na tylne siedzenie. Jego wigor i młodzieńcza siła były przeciwieństwem sposobu poruszania się staruszka, z którym jeden z policjantów rozmawiał kilka minut wcześniej. Wiedziałem,  

EosCris

że don Juan robi to przedstawienie właśnie dla niego – na miejscu tego człowieka nie miałbym wątpliwości, że mam przed sobą syna tego starego, stukniętego Indianina. Don Juan podał im nazwę restauracji, gdzie znają jego "ojca", po czym bez żenady wręczył im łapówkę. Nie miałem ochoty odzywać się do policjantów. Coś sprawiło, że stałem się w środku twardy, zimny oraz oszczędny w gestach i słowach. W milczeniu wsiedliśmy do auta. Policjanci nawet nie próbowali mnie o nic pytać, wyglądali na zbyt zmęczonych. Ruszyliśmy w drogę. – Cóż to było za przedstawienie, don Juanie? – spytałem, zaskoczony własnym oziębłym tonem. – To była pierwsza lekcja bezwzględności – odparł. Zwrócił mi uwagę, że w drodze do Guaymas ostrzegł mnie, że zamierza mi jej udzielić. Przyznałem się, że nie zwróciłem na to uwagi, sądziłem, że tylko zwyczajnie rozmawiamy dla zabicia nudy w czasie podróży. – Nigdy nie rozmawiam ot tak, zwyczajnie – odrzekł surowo. – Powinieneś to już wiedzieć. To, co dzisiaj zrobiłem, było stworzeniem warunków, w których mógłbyś odpowiednio przemieścić swój punkt scalający. W tym nowym położeniu znika wszelka litość, dlatego nazywa się je bezlitosnym miejscem. Jedyny problem polega na tym, że do bezlitosnego miejsca należy w zasadzie dotrzeć o własnych siłach, tylko z niewielką pomocą z zewnątrz. Nagual jedynie przygotowuje arenę działania – uczeń musi przemieścić swój punkt scalający samodzielnie. Dzisiaj to właśnie ci się udało. Pomogłem ci, może z pewną przesadą, przemieszczając własny punkt scalający w położenie, w którym stałem się słabowitym i nieobliczalnym starcem. Nie grałem człowieka starego i schorowanego – naprawdę byłem stary. . Złośliwy błysk w oku don Juana kazał mi sądzić, że mój rozmówca dobrze się bawi. – Nie było to konieczne – kontynuował. – Mogłem tak tobą pokierować, że poruszyłbyś swój punkt scalający nawet bez uciekania się do chwytów poniżej pasa, ale wtedy sam bym na tym nie skorzystał. Ponieważ była to jedyna w swoim rodzaju okazja, chciałem wiedzieć, czy potrafię działać – na swój sposób – jak mój dobroczyńca. Uwierz mi: nie mniej niż ciebie zaskoczyłem siebie samego. Przepełniał mnie niebywały spokój. Nie miałem trudności z akceptacją każdego słowa don Juana, nie odczuwałem też potrzeby zadawania pytań – rozumiałem wszystko bez objaśniania. Potem don Juan powiedział coś, co już było mi wiadome, ale czego nie umiałem wysłowić, gdyż nie mogłem znaleźć stosownych określeń. Otóż każdy czyn czarownika jest konsekwencją ruchu jego punktu scalającego, o którym z kolei decyduje ilość energii, jaką czarownik dysponuje. Wspomniałem don Juanowi, że wiem nie tylko to, ale także dużo więcej. Odpowiedział, że w ludzkim wnętrzu istnieje olbrzymie ciemne jezioro milczącej wiedzy, dostępnej naszej intuicji. Dodał, że potrafię wyczuć jej obecność lepiej, od przeciętnych ludzi, ponieważ podążam ścieżką wojownika. Czarownicy, jak mówił, są Jedynymi istotami na ziemi, które celowo wykraczają poza poziom intuicji, przygotowując się do wykonania dwu transcendentalnych kroków: pierwszym jest wyobrażenie sobie istnienia punktu scalającego, drugim – jego poruszenie. Ciągle podkreślał, że do największej perfekcji czarownicy doszli w dziedzinie wiedzy dotyczącej potencjału, jaki posiadamy jako istoty zdolne do percepcji, oraz w tej, która określa zależność percepcji od pozycji punktu scalającego. W tym momencie odczułem pogorszenie koncentracji – nie dlatego, że byłem nieuważny czy zmęczony, ale dlatego, że mój umysł zaczął z własnej inicjatywy bawić się w przewidywanie słów don Juana. Było to tak, jak gdyby nieznana część mojej istoty bezskutecznie próbowała znaleźć stosowne słowa dla wyrażenia jakiejś myśli. Kiedy don Juan mówił, miałem wrażenie, że mogę przewidzieć, w jaki sposób wyrazi moje własne, bezgłośne myśli. Nie mogłem się nadziwić, że tak dobrze potrafi je wysłowić. Tak czy owak, przewidywanie, co powie, zmniejszyło moją koncentrację. Raptownie zjechałem na pobocze. I tam po raz pierwszy w życiu poznałem dualizm mojej osoby. W moim wnętrzu istniały dwa, najwyraźniej odrębne, elementy. Pierwszy był stary jak świat, spokojny i obojętny, masywny, nieprzenikniony i ze wszystkim innym powiązany. Wszystko go cieszyło, choć niczego nie oczekiwał. Drugi natomiast był młody, jasny, delikatny i mobilny, a także szybki i nerwowy. Troskał się o siebie, gdyż czuł się niepewnie, i niczym się nie radował – po prostu dlatego, że nie potrafił się z niczym związać. Był samotny, odsłonięty i podatny na zranienie. Tą właśnie częścią mnie spoglądałem na świat. Postanowiłem rozejrzeć się dokoła tą niepewną, delikatną i zatroskaną składową. Wszędzie jak okiem sięgnąć, widziałem wielkie, rozległe pola. Ta część mojej istoty nie mogła się zdecydować, czy ma być dumna z ludzkiej przedsiębiorczości, czy smucić się widokiem pobrużdżonego pługami, upstrzonego obcymi roślinami odwiecznego majestatu sonorskiej pustyni. Tymczasem starej, ciemnej i masywnej części było to obojętne. Powstał spór: lekka składowa pragnęła, by ciężka zajęła jakieś stanowisko; ta natomiast chciała, by lekka uspokoiła się i radowała. – Dlaczego się zatrzymałeś? – spytał don Juan.
Jego głos wywołał we mnie jakiś oddźwięk, ale trudno określić, czy tym, kto zareagował, byłem właśnie ja. Brzmienie jego głosu dociążyło najwidoczniej lekką część mojej osoby, albowiem nagłe stałem się znowu sobą – takim jak zwykle. Opisałem don Juanowi, jak przed chwilą uświadomiłem sobie swoją dwoistość. Don Juan stwierdził, że w kategoriach położenia punktu scalającego utraciłem stabilność. Moja lekka składowa stała się tak ulotna, jak w chwili dostrzeżenia mojej podwójnej natury, i oto znowu rozumiałem jego wyjaśnienia. Powiedział, że kiedy punkt scalający zmienia swoje położenie i dociera do bezlitosnego miejsca, racjonalizm i zdrowy rozsądek chwieją się w posadach. Odczuwając pradawną, mroczną i milczącą stronę siebie samego, wejrzałem w naturę poprzedników rozumu. – Rozumiem wszystko, o czym mówisz – oświadczyłem_ – Wiem wiele, ale nie umiem o tym opowiedzieć. Nie mam pojęcia, od czego zacząć. – Wspomniałem ci już o tym – rzekł. – To, co przeżyłeś, a co nazywasz dualizmem, jest spojrzeniem z innej pozycji punktu scalającego. W tym położeniu potrafisz wyczuć starszą stronę człowieka. To, co ta strona wie, nazywa się milczącą wiedzą. Nie umiesz jej jeszcze wypowiedzieć. – Dlaczego? – spytałem. – Aby ją wysłowić, musiałbyś zużyć wielkie ilości energii – odpowiedział. – Jak na razie nie masz jej w nadmiarze. Milcząca wiedza, dostępna każdemu z nas, to perfekcyjne opanowanie i poznanie wszystkiego. Jednak ponieważ wiedza nie myśli, me umie się sama wysłowić. Czarownicy wierzą, że kiedy człowiek zdał sobie sprawę ze swojej wiedzy i zapragnął ją zgłębić, stracił ją z oczu. Ta nieopisana, milcząca wiedza to oczywiście intencja – duch, abstrakcja. Człowiek popełnił błąd, kiedy usiłował poznać ją bezpośrednio, tak jak zdobywa się wiedzę o codziennym świecie – im bardziej się starał, tym bardziej stawała się ulotna. – Ale co to właściwie znaczy, don Juanie? – zapytałem. – Oznacza to, że człowiek porzucił milczącą wiedzę dla sfery rozumu – odrzekł. – Im bardziej wiąże się z tą sferą, tym mniej uchwytna staje się intencja. Uruchomiłem silnik. Pojechaliśmy dalej w milczeniu. Don Juan nie próbował pouczać mnie, dokąd jechać i jak prowadzić – co często robił, by pobudzić moją zarozumiałość. Właściwie nie miałem pojęcia, gdzie jedziemy. Kierowało mną coś w moim wnętrzu, pozwoliłem tej składowej przejąć inicjatywę. Późnym wieczorem znaleźliśmy się w jakimś wiejskim zakątku stanu Sinaloa w północno -zachodnim Meksyku, przed dużym domem, będącym własnością grupy czarowników don Juana. Wydawało mi się, że jechaliśmy tylko chwilę. Nie mogłem sobie przypomnieć żadnych szczegółów podróży, wiedziałem jedynie, że nie rozmawialiśmy. Dom wyglądał na opuszczony. Nie było żadnych oznak ludzkiego bytowania, jednak wiedziałem, że przyjaciele don Juana są tam obecni – nie widziałem ich, ale ich wyczuwałem. Don Juan zapalił kilka naftowych lamp, po czym usiedliśmy przy masywnym stole. Wyglądało na to, że przygotowuje się do spożycia posiłku. Zastanawiałem się, co powiedzieć, gdy nagle do pokoju wkroczyła kobieta, która postawiła na stole tacę z jedzeniem. Jej wyjście z ciemności i pojawienie się w kręgu światła jakby spod ziemi, zaskoczyło mnie. Jęknąłem bezwiednie. – Nie bój się, to tylko ja, Carmela – powiedziała i zniknęła, rozpływając się w mroku. Siedziałem z otwartymi ustami. Don Juan wybuchnął śmiechem tak głośnym, że musiało go być słychać w całym domu. Przyszło mi do głowy, że ten odgłos sprowadzi kogoś do pokoju, nikt jednak nie przyszedł. Próbowałem jeść, ale nie byłem głodny. Rozmyślałem o kobiecie. Nie znałem jej. Prawdę mówiąc, świtało mi w głowie, kim jest, nie potrafiłem wszelako wydostać wspomnienia o niej z mgły ogarniającej mój umysł. Usilnie starałem się pozbierać myśli. Było to tak męczące, że w końcu tego zaniechałem. Kiedy przestałem o niej myśleć, prawie natychmiast ogarnął mnie dziwny, obezwładniający niepokój. Zrazu pomyślałem, że przytłacza mnie ten wielki ciemny dom i panująca w nim i wkoło niego cisza. Gdy z oddali dobiegł odgłos szczekania psów, uczucie to stało się udręką – rosło we mnie, prawie mnie rozsadzając. Don Juan zareagował błyskawicznie: skoczył ku mnie i pchnął mnie ręką w plecy, aż zatrzeszczało. Ucisk przyniósł mi natychmiastową ulgę. Gdy się uspokoiłem, stwierdziłem, że wraz z niepokojem, który prawie mnie pochłonął, odeszło wyraźne poczucie znajomości wszystkiego. Nie potrafiłem już przewidzieć, jak don Juan wyrazi to, co wiem. Don Juan udzielił mi wtedy pewnych istotnych wyjaśnień. Po pierwsze, przyczyną niepokoju, który ogarnął mnie jak burza, był spowodowany raptownym pojawieniem się Carmeli nagły ruch mojego punktu scalającego oraz moje wysiłki przemieszczenia go w położenie, w którym zdołałbym tę kobietę zidentyfikować. Radził mi oswoić się z myślą, że mój punkt scalający będzie się nadal przemieszczał, a więc podobne ataki niepokoju będą się powtarzały.
Każdy ruch punktu scalającego przypomina umieranie – powiedział. – Rozpadamy się, po czym na nowo, z dużo większą siłą, łączymy z naszym źródłem. To wzmocnienie energii odczuwa się jako morderczy niepokój. – Co mam robić, kiedy mi się to przytrafi? – zapytałem. – Nie rób nic – odrzekł. – Tylko czekaj. Wybuch energii sam się skończy. Niebezpieczna jest tylko nieświadomość tego, co będzie się z tobą działo. Jeśli będziesz to wiedział, nic ci się nie stanie. Następnie zaczął mówić o ludziach żyjących na długo przed nami. Otóż nasz przodek wiedział, co i jak powinien robić. Skuteczne działanie zwróciło jego uwagę na własną odrębność, za której sprawą doszedł do wniosku, że także w przyszłości będzie umiał postępować tak, jak do tej pory: przewidywać i planować swoje działania. W ten sposób pojawiła się idea własnego "Ja": to ono zaczęło decydować o tym, co i w jaki sposób człowiek będzie robił. Gdy poczucie własnej jaźni się wzmocniło, człowiek utracił swój przyrodzony dostęp do milczącej wiedzy. Jego następca, współczesny mieszkaniec Ziemi, został bez nadziei powrotu odsunięty od źródła wszechrzeczy. Jedyne, co może robić, to dawać wyraz swojej rozpaczy, gwałtownie i cynicznie niszcząc samego siebie. Don Juan stwierdził, że przyczyną ludzkiej przewrotności i desperacji jest resztka milczącej wiedzy, która każe się nam domyślać istniejącego dawniej połączenia ze źródłem wszechrzeczy oraz wywołuje w nas wrażenie, że bez tej więzi nie mamy szans na spokój, zadowolenie i spełnienie. Chciałem mu wytknąć wewnętrzną sprzeczność jego wypowiedzi. Przypomniałem mu, że kiedyś opowiadał, iż dla wojownika pokój jest wynaturzeniem, a wojna – stanem normalnym. – To prawda – przyznał – ale wojna nie jest dla wojownika przejawem indywidualnej lub zbiorowej głupoty ani niepotrzebnym gwałtem. Wojnę rozumie on jako totalną walkę z jaźnią, która pozbawiła nas mocy. Następnie don Juan oświadczył, że powinniśmy pod-jąć temat bezwzględności, będącej podstawą magii. Powiedział, że: czarownicy odkryli, iż najmniejszy nawet ruch punktu scalającego zmniejsza tak typową dla współczesnego człowieka nadmierną troskę o własne Ja. Doszli też do wniosku, że to właśnie obecna pozycja punktu scalającego zamienia ludzi naszych czasów w samolubnych morderców, pochłoniętych bez reszty własnym wizerunkiem: straciwszy nadzieję powrotu do wszechźródła, ludzie znaleźli pociechę w swym egoizmie. W ten sposób zatrzymali swoje punkty scalające w pozycji, dzięki której wizerunek własny człowieka zyskał nieśmiertelność. Można więc śmiało powiedzieć, że jakiekolwiek oddalenie się punktu scalającego od jego zwykłego położenia zmniejsza ludzkie przywiązanie do własnego wizerunku i niszczy towarzyszącą mu pychę. Don Juan określił próżność jako siłę generowaną przez ludzki wizerunek własny. Podkreślił, że jest to siła, która unieruchamia punkt scalający – dlatego też priorytetem drogi wojownika jest pozbycie się pychy. Wszystko, co robią czarownicy, zmierza do tego celu. Dodał, że czarownicy odkryli, czym jest próżność: zakamuflowanym użalaniem się nad sobą samym. – Nie wygląda na to, ale to prawda – powiedział. – Litowanie się nad sobą jest prawdziwym wrogiem człowieka i sprawcą jego nieszczęść. Bez niego człowiek nie poważyłby się na tak wielką zarozumiałość. Tymczasem próżność, kiedy się pojawi, zaczyna przybierać na sile – z tego powodu wydaje się nam niezależna od niczego i w tym upatrujemy jej wartości. W normalnych warunkach nic nie zrozumiałbym z jego wyjaśnień, teraz jednak trafiały mi do przekonania, chociaż ze względu na wciąż utrzymującą się dwoistość mojej osoby, wydawały mi się nieco uproszczone. Wyglądało na to, że don Juan kierował swoje myśli i słowa w określoną stronę: do mnie, będącego w zwykłym stanie świadomości. Don Juan powiedział również, że czarownicy są absolutnie przekonani, iż dzięki wypchnięciu punktu scalającego ze zwykłej pozycji osiąga się stan, który trudno nazwać inaczej niż bezwzględnością. Czarownicy wiedzą też z własnej praktyki, że ruch punktu scalającego kruszy zarozumiałość. Kiedy punkt opuści swe zwykłe położenie, rozmywa się nasze wyobrażenie samych siebie nie mogąc się skoncentrować na tym obrazie, nie możemy już sobie współczuć i chełpić się sobą. Jasno wynika z tego, że zarozumiałość jest tylko zamaskowaną litością wobec własnej osoby. Następnie rozpatrzył krok po kroku doświadczenia, które tego dnia zebrałem. Oświadczył, że nagual jako przewodnik i nauczyciel powinien postępować skutecznie, ale i nienagannie zarazem. Ponieważ nagual nie potrafi racjonalnie planować swoich działań, pozwala, by o ich przebiegu zadecydował duch. Zilustrował to przykładem wziętym z tamtego dnia: nie miał żadnych szczególnych planów, dopóki podczas śniadania, które jedliśmy w Nogales, nie otrzymał znaku od ducha. Nakłonił mnie, bym odtworzył to wydarzenie i powiedział mu, co pamiętam. Przypomniałem sobie, że w czasie śniadania byłem bardzo zażenowany, gdyż don Juan stroił sobie ze mnie żarty. – Pomyśl o kelnerce – nakazał don Juan.

Pamiętam tylko, że była nieuprzejma. – Ale jak się zachowywała? – nalegał. – Co robiła, kiedy przyjmowała zamówienie? Po chwili przypomniałem sobie, że kelnerka, młoda kobieta o zaciętym spojrzeniu, rzuciła mi jadłospis i stała nade mną, prawie mnie dotykając, jakby żądała, żebym się pośpieszył i czym prędzej zamówił posiłek. Kiedy czekała, stukając niecierpliwie nogą, upięła w kok swoje długie czarne włosy. To odmieniło ją całkowicie: wyglądała teraz na kobietę atrakcyjną i dojrzałą. Byłem pod wrażeniem tej przemiany – prawdę mówiąc, z tego powodu wybaczyłem jej złe zachowanie. – To był omen – stwierdził don Juan. – Zaciętość i przemiana były znakami danymi od ducha. Następnie powiedział mi, że jako nagual musiał przede wszystkim wyjawić mi swoje zamiary. W prostych słowach, ale w niejasnym kontekście, oświadczył, że udzieli mi lekcji bezwzględności. – Pamiętasz? – zapytał. – Rozmawiałem z kelnerką i starszą panią siedzącą przy sąsiednim stoliku. Kierowany przez don Juana, przypomniałem sobie wreszcie, że praktycznie flirtował ze starszą panią i nieuprzejmą kelnerką. Kiedy jadłem, prowadził z nimi długą rozmowę. Opowiadał im idiotyczne historie o łapownictwie i moralnym zepsuciu członków rządu oraz dowcipy o przygodach wieśniaków w mieście. Potem spytał kelnerkę, czy jest Amerykanką. Zaprzeczyła i roześmiała się, rozbawiło ją to pytanie. Don Juan odpowiedział, że to się dobrze składa, ponieważ– tu wskazał na mnie– ma tu Amerykanina meksykańskiego pochodzenia, mężczyznę szukającego miłości, który po tak dobrym śniadaniu mógłby już tutaj, w tej restauracji, rozpocząć swoje poszukiwania. Kobiety zachichotały – sądziłem, że rozbawiło je moje zakłopotanie. Don Juan powiedział im, że tak naprawdę przyjechałem do Meksyku, by znaleźć sobie żonę. Podając się za mojego rzecznika, spytał, czy nie znają jakiejś uczciwej, skromnej i czystej kobiety, która chciałaby wyjść za mąż i nie miałaby zbyt wielkich wymagań co do męskiej urody. Kobiety śmiały się do rozpuku. Byłem tą sytuacją bardzo zażenowany. Don Juan zwrócił się do kelnerki i zapytał, czy za mnie wyjdzie. Odpowiedziała, że jest zaręczona – wyglądało, że wzięła don Juana serio. – Dlaczego nie pozwoli mu pan samemu przemówić? – spytała starsza pani. – Ma wadę wymowy – odpowiedział don Juan. – Strasznie się jąka. Kelnerka zauważyła, że kiedy wybierałem potrawy, miałem dobrą dykcję. – Ach, jest pani taka spostrzegawcza! – zachwycił się don Juan. – On mówi jak się należy, tylko kiedy zamawia posiłek. Ciągle mu powtarzam, że jeśli chce się nauczyć normalnie mówić, musi być bezwzględny. Przywiozłem go tu, by dać mu parę lekcji bezwzględności. – Biedaczysko – użaliła się nade mną starsza pani. – No, zbierajmy się, jeśli chcemy jeszcze dziś znaleźć jego miłość – powiedział don Juan i wstał od stołu. – Widzę, że traktuje pan sprawę tego małżeństwa poważnie – powiedziała do niego kelnerka. – No pewnie – odrzekł. – Pomogę mu otrzymać to, czego mu potrzeba, żeby mógł przekroczyć granicę i dostać się do tego bezlitosnego miejsca. Myślałem, że don Juan nazywa bezlitosnym miejscem małżeństwo, a może Stany Zjednoczone. Zaśmiałem się z tej metafory i zacząłem się okropnie jąkać, co wystraszyło kobiety, a don Juana pobudziło do histerycznego śmiechu. – Musiałem ci wtedy wyjawić mój cel – powiedział don Juan. – Zrobiłem to, ale nie zwróciłeś na to uwagi. Tak właśnie miało być. Oświadczył, że od kiedy duch się ukazał, wszystko, do samego końca, przebiegało jak po maśle. Pod wpływem transformacji don Juana mój punkt scalający musiał opuścić swe zwykłe, związane z wizerunkiem mojej osoby położenie i przemieścił się, docierając do bezlitosnego miejsca. – Kiedy punkt scalający tkwi w położeniu związanym z naszymi wyobrażeniami, staje się zwornikiem świata, w którym króluje kłamliwe współczucie, okrucieństwo i egocentryzm. W tym świecie liczą się tylko te uczucia, które są dla nas wygodne. W bezwzględności czarownika nie ma okrucieństwa – jest ona przeciwieństwem litowania się nad sobą i pychy. Bezwzględność to trzeźwość umysłu.

EosCris

11. ROZBIJANIE ZWIERCIADŁA WYOBRAŻEŃ

Noc spędziliśmy w miejscu, w którym odtworzyłem wspomnienie moich przeżyć w mieście Guaymas. Ponieważ mój punkt scalający jeszcze się nie ustabilizował, mogłem go, przy pomocy don Juana, przesuwać. Każde jego nowe położenie pozostawiało po sobie tylko mgliste wrażenie, zapadające od razu w niepamięć. Następnego dnia nie mogłem sobie przypomnieć, co się zdarzyło ani co widziałem, nie opuszczało mnie jednak poczucie, że minionej nocy działo się ze mną coś dziwnego. Don Juan przyznał, że mój punkt scalający przemieszczał się nad podziw, nie chciał jednak ani jednym słowem wspomnieć o moich dokonaniach. Skwitował to tylko stwierdzeniem, że pewnego dnia wszystko sobie przypomnę. Koło południa podjęliśmy wędrówkę ku górom. Szliśmy w milczeniu i bez odpoczynku prawie do wieczora. Kiedy pięliśmy się wznoszącą się łagodnie granią, don Juan nagle przemówił. Nie mogłem zrozumieć jego słów. Powtarzał je w kółko, aż wreszcie pojąłem, że chce się zatrzymać na szerokiej półce skalnej. Dodał, że głazy i gęste zarośla osłonią nas od wiatru. – Powiedz, które miejsce na krawędzi wybrałbyś na całonocne czuwanie? – zapytał. Już wcześniej, w czasie wspinaczki, zauważyłem ledwie widoczną półkę skalną, która wyglądała jak ciemna plama na zboczu. Szybko odnalazłem ją wzrokiem. Teraz, kiedy don Juan prosił mnie o zdanie, wpadł mi w oko jeszcze ciemniejszy, prawie czarny punkt w jej obrębie. Mroczna półka skalna i ciemny punkt w głębi nie wzbudzały we mnie lęku czy niepokoju – przeciwnie, spodobały mi się, a ów czarniawy punkt wzbudził moją szczególną sympatię. – Podoba mi się ten ciemny kąt – powiedziałem, kiedy dotarliśmy do skalnej półki. Don Juan zgodził się, że miejsce to znakomicie nadaje się do przeczekania nocy – jest naładowane szczególną energią i pogrążone w przyjemnym mroku. Skierowaliśmy się ku skałom, don Juan oczyścił ziemię w pobliżu głazów i usiedliśmy, opierając się o nie plecami. Powiedziałem, że najprawdopodobniej wybrałem to miejsce całkiem przypadkowo, chociaż bezsporne jest, że punkt ten przyciągnął mój wzrok. – Nie wiązałbym tego wyłącznie ze zwykłym patrzeniem – odpowiedział don Juan. – Sprawa jest trochę bardziej złożona. – Co masz na myśli, don Juanie? – zapytałem. – Chcę przez to powiedzieć, że sam nie zdajesz sobie sprawy ze swoich możliwości – odrzekł. – Jesteś nieuważny, a więc możesz sądzić, że wszystkie wrażenia odbierasz po prostu za pośrednictwem zmysłów. Dodał, że jeśli mu nie wierzę, mogę zejść znowu do podnóża góry i sprawdzić, czy ma rację. Przewidywał, że nie zdołam dojrzeć skalnej półki, po prostu szukając jej wzrokiem. Gwałtownie oświadczyłem, że nie ma powodu, bym wątpił w jego słowa, a z góry schodzić nie zamierzam. Nalegał, bym jednak spuścił się w dół – chciał mi chyba dokuczyć. Kiedy pomyślałem, że może mówić poważnie, zdenerwowałem się, a on wybuchnął śmiechem. Zwrócił mi uwagę na fakt, że zwierzęta potrafią wyczuć w swoim otoczeniu obszary naładowane szczególną energią. Większość zwierząt boi się ich i unika, wyjątkiem są pumy i kojoty, które kładą się, a nawet śpią w takich miejscach, gdy tylko je napotkają. Jednakże tylko czarownicy, ze względu na szczególne własności tych punktów, celowo ich poszukują. Spytałem, o jakie właściwości chodzi. Don Juan odpowiedział, że obszary tego typu emanują nieuchwytną ożywczą energią. Dodał, że mogą na nie natrafić również żyjący w zwyczajnych warunkach, przeciętni ludzie, nie zdają sobie jednak sprawy z ich natury i oddziaływania. – Skąd wobec tego wiedzą, że je znaleźli? – zapytałem. – Nigdy się tego nie dowiadują – odrzekł don Juan. – Czarownicy widzą, że kiedy piesi wędrowcy docierają do obszaru naładowanego pozytywną energią, ogarnia ich zmęczenie. Właśnie w takim miejscu udają się na spoczynek. Jeśli z kolei przechodzą przez teren, przez który przepływa energia szkodliwa, stają się nerwowi i zaczynają przyśpieszać kroku. Gdyby spytać ich o przyczynę takiego postępowania, powiedzieliby, że szli szybciej, bo poczuli przypływ energii. Jednak w istocie jest dokładnie na odwrót: siły może przywrócić im tylko to miejsce, w którym odczują zmęczenie. Powiedział jeszcze, że czarownicy potrafią odnajdywać tego typu miejsca, odbierając całym ciałem nieznaczne wahania energii w swym otoczeniu. Ich zmysły wyostrza naddatek energii, uzyskany dzięki odwróceniu uwagi od własnego wizerunku. – Próbowałem ci uświadomić, że jedyną wartą zachodu drogą, zarówno dla czarowników, jak dla
przeciętnych ludzi, jest zmniejszenie przywiązania do własnego wizerunku – kontynuował. – Dlatego też nagual pomaga uczniom roztrzaskać zwierciadło ich wyobrażeń o sobie samych. Dodał, że z każdym uczniem sprawa przedstawia się inaczej. Nagual pozwala, by o szczegółach zadecydował duch. – Każdy z nas jest na swój sposób powiązany z wyobrażeniem o sobie – stwierdził. – To przywiązanie odczuwamy jako potrzebę. Na przykład ja sam, zanim wkroczyłem na ścieżkę wiedzy, miałem potrzeb bez liku. Jeszcze po wielu, wielu latach od rozpoczęcia nauki u naguala Juliana byłem wciąż tak samo, a może nawet bardziej potrzebujący. Są jednak ludzie, zarówno wśród czarowników, jak i zwykłych zjadaczy chleba, którzy obchodzą się bez niczyjej pomocy. Swój spokój, harmonię, radość i wiedzę otrzymują wprost od ducha. Nie potrzebują pośredników. Z nami jest inaczej: ja jestem twoim pośrednikiem, a nagual Julian był moim. Osoby pośredniczące, poza tym, że uświadamiając uczniom obecność intencji, umożliwiają im pobieranie nauk, pomagają im rozbić ich lustra wyobrażeń. Moja pomoc polega tak naprawdę na tym, że atakuję twoje wyobrażenie o sobie. Gdybym tego nie robił, marnowałbyś ze mną czas. – Nauczyłeś mnie więcej, don Juanie, niż ktokolwiek inny – zaprotestowałem. – Uczyłem cię różnych rzeczy po to, by przyciągnąć twoją uwagę – odparł. – Chociaż jesteś przekonany, że były to ważne sprawy, jednak się mylisz: mój przekaz jest właściwie bez wartości. Czarownicy twierdzą, że jedyne, co się liczy, to ruch punktu scalającego. Ruchu tego nie da się nauczyć, gdyż jedyne, od czego zależy, to odpowiedni zapas energii. Potem właściwie zaprzeczył sobie: powiedział, że każdy, kto by wykonał ciąg określonych i nieskomplikowanych czynności, mógłby się nauczyć przemieszczania swojego punktu scalającego. Wytknąłem mu tę sprzeczność – w moim rozumieniu wykonanie "ciągu określonych czynności" wymagało trzymania się odpowiednich instrukcji i reguł postępowania. – W świecie magii tylko pojęcia mogą sobie przeczyć – odparł. – W praktyce przeciwieństwa nie istnieją. Czynności, o których mówię, biorą się ze świadomości – żeby zostać świadomym, potrzeba naguala. Dlatego mówimy, że nagual daje nam szansę, ale ta sposobność nie polega na przekazywaniu instrukcji, jak przy nauce obsługiwania maszyny, ale na uświadomieniu uczniowi obecności ducha. Don Juan wyjaśnił dalej, że do wykonania wspomnianego "ciągu określonych czynności" niezbędna jest świadomość faktu, że siłą unieruchamiającą punkt scalający jest próżność. Kiedy ukróci się pychę, powstrzymuje się wydatkowanie podtrzymującej ją energii. Za pomocą uzyskanego naddatku energii można, automatycznie i bez chwili na zastanowienie, wystrzelić punkt scalający w niepojętą podróż. Ruch punktu scalającego nieuchronnie oddala człowieka od jego wyobrażenia o sobie, dzięki czemu uwypukla się więź człowieka z duchem. Don Juan dodał, że to właśnie wyobrażenie o sobie było głównym sprawcą oddzielenia człowieka od ducha. – Jak ci już mówiłem – ciągnął – magia jest podróżą powrotną. Zwycięsko wracamy do ducha, zstąpiwszy do piekieł. Z czeluści wynosimy trofea: jednym z nich jest zrozumienie. Powiedziałem mu, że ten "ciąg czynności" wydaje się nieskomplikowany, kiedy się o nim opowiada. Gdy próbowałem wykonać go w rzeczywistości, z łatwością i prostotą nie miał nic wspólnego. – Cały problem, jaki większość z nas ma z realizacją tej prostej sekwencji – oświadczył – polega na tym, że nie chcemy przyznać, iż do zrobienia pierwszego kroku potrzeba tak mało. Oczekujemy instrukcji, nauk, mistrzów i duchowych przewodników. Kiedy dowiadujemy się, że nie są nam potrzebni, nie wierzymy. Stajemy się niespokojni, potem nieufni, a w końcu źli i rozczarowani. Nie potrzebujemy gotowych metod postępowania, ale uświadomienia, co jest ważne. Jeśli ktoś zwróci naszą uwagę na to, że powinniśmy ukrócić swoją pychę, naprawdę nam pomoże. Czarownicy powiadają, że nikogo nam nie trzeba do przekonania się, że złożoność świata przekracza nasze najśmielsze oczekiwania. Po cóż więc pomoc? Dlaczego pragniemy, żeby ktoś nas poprowadził tam, gdzie możemy dojść sami? To jest dopiero pytanie, prawda? Don Juan zamilkł. Było jasne, że chce, bym zastanowił się nad odpowiedzią, mnie jednak dręczyło co innego. Moje ostatnie wspomnienie podkopało pewne niezachwiane, jak sądziłem, podstawy. Desperacko próbowałem określić je na nowo. Po długiej chwili dałem wyraz swoim troskom. Powiedziałem don Juanowi, że zdołałem już oswoić się z myślą, iż zapominam całe zdarzenia, które miały miejsce w odmiennym stanie świadomości. Niemniej do tego dnia pamiętałem o wszystkim, co pod kierownictwem don Juana działo się w normalnym stanie świadomości. A jednak w mojej pamięci nie było do niedawna – do chwili, w której przeżyłem to wydarzenie na nowo – ani śladu wspomnienia o śniadaniu w Nogales. Byłem pewien, że było to zwykłe zdarzenie.
Zapominasz o podstawowej sprawie – powiedział don Juan. – Sama obecność naguala wystarczy, by przemieścić punkt scalający ucznia. Od samego początku wpływałem na ciebie, klepiąc cię po plecach. Samo uderzenie między łopatki działa na ciebie jak smoczek na niemowlę: służy rozpraszaniu twoich wątpliwości. Kiedy czarownik chce potrząsnąć swoim uczniem, robi to bezpośrednio, przy użyciu fizycznej siły. Niczego to nie zmienia, wzmacnia jedynie wiarę ucznia we własne siły. – A więc kto przemieszcza punkt scalający, don Juanie? – zapytałem. – Robi to duch – odpowiedział lekko zniecierpliwionym tonem. Przez moment wydawało mi się, że zmaga się ze sobą. Po chwili uśmiechnął się i pokręcił głową, jakby zrezygnowany. – Trudno mi na to przystać – powiedziałem. – Mój umysł rządzi się prawami przyczyny i skutku. Don Juan, jak to miał w zwyczaju, wybuchnął śmiechem. Nie mogłem zrozumieć, skąd biorą się te jego ataki wesołości. Wyglądałem chyba na zdenerwowanego, bo położył mi dłoń na ramieniu. – Śmieję się w ten sposób od czasu do czasu, bo jesteś szalony – powiedział. – Odpowiedź na wszystkie swoje pytania masz w zasięgu wzroku, jednak w ogóle jej nie widzisz. Myślę, że twoim przekleństwem jest obłęd. W jego roziskrzonych oczach czaiło się coś tak szalonego i złośliwego, że i ja się roześmiałem. – Mówiłem do znudzenia o tym, że w magii nie ma reguł postępowania – ciągnął – metod ani stopni do pokonania. Jedyną ważną sprawą jest ruch punktu scalającego. Nie wywoła go żadna reguła – odbywa się sam z siebie. Dotknął moich pleców, naciskając, jakby chciał mnie wyprostować, a potem spojrzał mi prosto w oczy, zmuszając mnie do uwagi. – Zobaczmy, jak to sobie wyobrażasz – rzekł. – Dopiero co powiedziałem, że punkt scalający przemieszcza się samoistnie. Stwierdziłem też, że to obecność naguala porusza punkt scalający ucznia, mówiłem ci także, że sposób, w jaki nagual maskuje swą bezwzględność, albo pomaga w tym ruchu, albo go hamuje. Jak wybrniesz z tej sprzeczności? Przyznałem, że sam miałem go poprosić o rozwiązanie tego paradoksu. Zdawałem sobie z niego sprawę, ale nie potrafiłem zabrać się za jego rozwikłanie. Dodałem, że nie jestem przecież praktykującym czarownikiem. – Kim wobec tego jesteś? – zapytał. – Studentem antropologii, próbującym ustalić, czym zajmują się czarownicy – odparłem. Nie powiedziałem całej prawdy, ale i nie skłamałem. Don Juan nie mógł opanować śmiechu. – Na to jest już za późno – powiedział. – Twój punkt scalający przemieścił się, a to właśnie ten ruch czyni z nas czarowników. Następnie stwierdził, że te pozornie przeciwstawne sądy są w istocie dwiema stronami tego samego medalu. Otóż nagual przyczynia się do ruchu punktu scalającego, pomagając uczniowi rozbić jego lustro wyobrażeń o sobie samym – to wszystko, co może zrobić. Prawdziwym sprawcą poruszycielem jest duch, abstrakcja, coś, czego nie można poczuć ani zobaczyć, coś, czego na pozór nie ma, a jednak istnieje. Z tego powodu czarownicy mówią, że punkt scalający przemieszcza się samoistnie albo że porusza go nagual. Nagual jest medium dla abstrakcji, a więc może ją wyrażać swoim postępowaniem. Spojrzałem na niego pytająco. – Mówimy, że nagual porusza punkt scalający, chociaż to nie on odgrywa tu czynną rolę – mówi ł dalej. – Prawdę mówiąc, duch uzewnętrznia się stosownie do nieskazitelności naguala. Aby duch poruszył punkt scalający, wystarczy sama obecność nieskazitelnego naguala. Na koniec stwierdził, że pragnął wyjaśnić tę sprawę, gdyż jej niezrozumienie może poprowadzić naguala ponownie drogą pychy i przywieść go do zguby. Zmieniając temat, powiedział, że ponieważ duch jest nieprzenikniony z natury, od jałowych rozważań czarownicy wolą konkretne działanie, jakim jest poszukiwanie sposobów rozbicia zwierciadła wyobrażeń. Dodał, że nagual musi się zastanowić, czy w tym zadaniu pomoże mu zasłona, za którą ukrywa swą bezwzględność. Na przykład, maska wielkoduszności, którą noszę, przydaje się przy powierzchownych kontaktach z ludźmi, ale nie nadaje się do rozbijania ludzkich zwierciadeł wyobrażeń. Posługując się tą maską, musiałbym żądać od tych osób podjęcia prawie niemożliwej decyzji: wskoczenia w świat magii od razu, z marszu.

Takiej decyzji nie można podjąć bez przygotowania – kontynuował. – Zasłona wspaniałomyślności w ogóle nie spełnia tej roli. Rozpaczliwie pragnąłem utrzymać swoją wiarę we własną wyrozumiałość, a wypowiedź don Juana wzbudziła na nowo moje poczucie winy. Don Juan zapewnił mnie, że nie mam się czego wstydzić: jedyną wadą mojej rzekomej szlachetności jest to, że nie można nią nikogo omamić. Uznał, że aczkolwiek pod wieloma względami przypominam jego dobroczyńcę, nie będę mógł – jako nauczy– ciel – używać mojej maski: jest zbyt prymitywna i łatwa do odgadnięcia. Natomiast zasłona rozsądku, jaką okrywał się don Juan, zawsze znakomicie sprzyjała przemieszczaniu punktu scalającego. Uczniowie całkowicie ufali jego rzekomej racjonalności. Gdy znaleźli się pod jej wpływem, don Juan mógł ich bez trudu nakłonić, by dali z siebie wszystko. – Twoje doświadczenia w Guaymas pokazują, w jaki sposób ukryta bezwzględność naguala rozbiła twoje wyobrażenia – mówił dalej – Moja maska przywiodła cię do zguby: jak każdy, kto się ze mną styka, zaufałeś mojemu rozsądkowi. I oczywiście spodziewałeś się, że mój rozsądek będzie trwać. Kiedy ujrzałeś, że nie tylko zachowuję się jak słabowity staruszek, ale naprawdę jestem stary, twój umysł zrobił wszystko, by przywrócić spójność twojego postrzegania mojej osoby i podtrzymać twoje wyobrażenia. A więc wmówiłeś sobie, że miałem udar. Dopiero wtedy, gdy straciłeś wiarę w trwałość mojego rozsądku, twoje zwierciadło zaczęło pękać. Z tą chwilą – przesunięcie twojego punktu scalającego było już tylko – kwestią czasu. Nie było tylko wiadomo, czy dotrze on do bezlitosnego miejsca. Wyraz niedowierzania, jaki malował się na mojej twarzy, kazał don Juanowi wyjaśnić, że świat naszego umysłu, czy też naszych o sobie wyobrażeń, jest bardzo kruchy – spaja go tylko kilka kluczowych, porządkujących go pojęć. Gdy idee te tracą swoje znaczenie, fundamentalny ład naszego świata ginie. – Jakie to kluczowe pojęcia, don Juanie? – zapytałem. – W twoim przypadku jest tak samo jak z widownią znachorki, o której mówiliśmy: tym podstawowym pojęciem jest spójność. – O jakiej spójności mówisz? – dopytywałem się. – Chodzi o koncepcję, że jesteśmy niepodzielną całością – odparł. – Poczucie pewności, że jesteśmy niezmienni, stabilizuje nasz świat.

EosCris

Łatwo oswajamy się ze zmiennością naszego zachowania, reakcji czy opinii – nie umielibyśmy jednak pogodzić się z myślą, że możemy zmienić nasze rysy, przemienić się w kogoś innego. Taka plastyczność wykracza poza ramy naszego o nas samych wyobrażenia. Kiedy czarownik burzy ten fundamentalny porządek, świat rozumu się zatrzymuje. Na usta cisnęło mi się pytanie, czy kiedy świat danej osoby utraci spójność, wystarczy to do poruszenia jej punktu scalającego. Don Juan ubiegł mnie i powiedział, że jest to tylko pierwszy krok, do poruszenia punktu potrzeba jeszcze bezwzględności naguala. Następnie przyrównał swoje postępowanie owego dnia w Guaymas do zachowania znachorki, o której kiedyś rozmawialiśmy. Przygotowując się do operacji, kobieta rozbiła w proch wyobrażenia obserwatorów, wywołując szereg niecodziennych, dramatycznych wydarzeń: owładnięcie przez ducha, zmiana głosu, rozcinanie ciała. Kiedy wyobrażenia obserwatorów stały się niespójne, ich punkty scalające były gotowe do ruchu. Potem don Juan przypomniał mi, że kiedyś omawialiśmy pojęcie "zatrzymania świata". Mówił wtedy, że znajomość tego procesu jest dla czarowników tak niezbędna, jak dla mnie pisanie i czytanie. Metoda ta polegała na wprowadzaniu dysonansu w gładką strukturę codziennego zachowania, co miało służyć zatrzymaniu przepływu zwyczajnych, łatwych do rozumowego sklasyfikowania zdarzeń. Ten niedopasowany element nazywa się "nie-działaniem" lub przeciwieństwem "działania". Podczas gdy "działanie" jest jednym ze składników większej, uzasadnionej poznawczo całości, "niedziałanie" jest elementem, który do tej poszufladkowanej całości nie należy. – Ponieważ czarownicy są tropicielami, ludzką naturę znają na wylot – dodał don Juan. – Wiedzą na przykład, że ludzie nie potrafią obejść się bez prowadzenia rejestrów. Kiedy ktoś pozna wszystkie tajniki określonej klasyfikacji, staje się uczonym albo ekspertem w swej dziedzinie. Czarownicy wiedzą również, że jeśli przeciętny człowiek uzna swoją listę za nieprzydatną, powiększa ją – w przeciwnym wypadku świat jego wyobrażeń się rozsypuje. Zwykły człowiek nie ma nic przeciwko dołączaniu do swojego spisu nowych elementów, o ile nie zakłócają one panującego w nim ładu. Jeśli jednak nowy . składnik przeczy podstawowemu porządkowi wykazu, osoba ta doznaje psychicznego wstrząsu, albowiem rejestr człowieka nie jest niczym innym, jak jego umysłem.
Na ten właśnie wstrząs liczą czarownicy, kiedy chcą rozbić zwierciadło wyobrażeń. Don Juan przyznał, że tamtego dnia starannie przygotował wszystkie środki mogące mu pomóc w zniszczeniu mojej spójności. Przemieniał się powoli, aż naprawdę stał się chorym, starym człowiekiem, potem, aby wzmocnić uzyskany efekt, zabrał mnie do restauracji, w której znano go jako starca. Przerwałem jego wypowiedź, bo uświadomiłem sobie sprzeczność, która do tej pory pozostawała w ukryciu. Don Juan powiedział mi przecież, że przemienił się, gdyż chciał zobaczyć, jak to jest być starym, a nadarzająca się wtedy okazja była jedyna w swoim rodzaju. Kiedy mi o tym mówił, doszedłem do wniosku, że po raz pierwszy stawał się wówczas starym człowiekiem. A jednak w restauracji znano go jako cierpiącego na nadciśnienie staruszka. – Bezwzględność naguala ma wiele barw – odpowiedział. – Jest niczym narzędzie, które w zależności od celu zmienia kształt. Bezwzględność jest jednym ze stanów istnienia naguala, poziomem osiągniętej przez niego intencji. Z jej pomocą nagual porusza punkt scalający – własny lub swoich uczniów. Wykorzystuje ją też przy osaczaniu. Rozpocząłem tamten dzień jako tropiciel, który ukrywa się w przebraniu starca, a skończyłem jako naprawdę stary, schorowany człowiek. Bezwzględność, kierowana moim wzrokiem, poruszyła mój punkt scalający. Owszem, wiele razy pokazywałem się w tej restauracji w roli człowieka wiekowego i chorego, jednak do tamtego dnia tylko osaczałem sam siebie: bawiłem się w staruszka. Nigdy przedtem mój punkt scalający nie znalazł się naprawdę w pozycji dokładnie odpowiadającej starości i zniedołężnieniu. Don Juan dodał, że sama intencja starości sprawiła, iż jego oczy straciły blask. Nie umknęło to mojej uwagi, co można było poznać po moim zatrwożonym obliczu. Don Juan miał zgasły wzrok, ponieważ oczami dokonał wyboru pozycji starości. Kiedy jego punkt scalający osiągnął to położenie, don Juan naprawdę zdołał się postarzeć: wyglądał, zachowywał się i czuł jak stary człowiek. Poprosiłem, by wyjaśnił mi pojęcie wybierania oczami. Wydawało mi się znajome, ale nie potrafiłem go objaśnić nawet w myśli. – Da się o tym powiedzieć tylko tyle, że intencję wybiera się oczami – odparł don Juan. – Wiem, że tak jest, ale nawet ja nie potrafię wyłożyć swojej wiedzy. Czarownicy wychodzą z tej sytuacji obronną ręką, akceptując tę oto oczywistość: ludzka istota jest nieskończenie bardziej złożona i zagadkowa, niż nam się kiedykolwiek śniło. Poskarżyłem się, że nie wyjaśnił moich wątpliwości. – Wiem tylko, że robią to oczy – odrzekł krótko. – W jaki sposób, nie mam pojęcia. To się po prostu dzieje. Oczy wzywają intencję dzięki jakiejś nieokreślonej właściwości swojego blasku. Czarownicy powiadają, że intencji nie doświadcza się intelektem, ale oczami. Nie chciał powiedzieć na ten temat nic więcej i powrócił do omawiania mojego wspomnienia. Stwierdził, że kiedy go ujrzałem po tym, jak odpowiednio przemieścił swój punkt scalający i rzeczywiście stał się starym człowiekiem, wszystkie moje wątpliwości powinny były się rozwiać. Jednak mój intelekt, którym tak się szczycę, niezwłocznie kazał mi poszukiwać wyjaśnienia dla tej transformacji. – Powtarzam ci nieustannie, że nadmiar rozsądku szkodzi – powiedział. – Ludzie w głębi duszy doskonale pojmują sztuki tajemne. Jesteśmy częścią tajemnicy, a rozum jest tylko jej cienką, wierzchnią warstewką. Jeżeli ją zdrapiemy, odnajdziemy w naszym wnętrzu czarownika. Niektórzy z nas z wielkim wysiłkiem schodzą pod powierzchnię, innym przychodzi to bez trudu. My dwaj jesteśmy pod tym względem podobni: spływamy krwawym potem, zanim uda nam się pozbyć naszych wyobrażeń. Wyjaśniłem mu, że w każdej sytuacji – a w jego świecie w szczególności – za wszelką cenę trzymam się rozumu. Don Juan przyznał, że tego dnia w Guaymas mój rozsądek poddał go wielkiej próbie – od samego początku musiał posługiwać się wszystkimi dostępnymi środkami, aby ów rozsądek podkopać. Dlatego właśnie czepiał się moich ramion i wieszał na mnie całym ciężarem. Tak więc pierwszym punktem jego ataku było działanie bezpośrednie, fizyczne, które w połączeniu z lękiem, jaki wzbudziła we mnie utrata spójności, wystarczyło do osłabienia mojej logiczności. – Podkopanie twojego rozsądku było tylko wstępem – kontynuował. – Wiedziałem, że jeśli twój punkt scalający ma dotrzeć do bezlitosnego miejsca, muszę całkowicie pozbyć się spójności. Wtedy zamieniłem się w naprawdę przykrego starucha: najpierw kazałem ci jeździć dookoła miasta, a w końcu wpadłem we wściekłość i zacząłem cię bić. Było to dla ciebie wstrząsem, ale doszedłbyś do siebie, gdyby nie mój ostateczny atak: wołanie o pomoc. Wcale się nie spodziewałem, że uciekniesz.
Zapomniałem o twoich gwałtownych reakcjach. Don Juan dodał, że moja taktyka natychmiastowego dochodzenia do siebie zawiodła, kiedy wezbrała we mnie złość. Wtedy mój punkt scalający zdołał dotrzeć do bezlitosnego miejsca. A być może było dokładnie odwrotnie: rozgniewałem się dlatego, że mój punkt scalający znalazł się w bezlitosnym miejscu. Tak czy owak, nie miało to znaczenia – liczył się tylko fakt, że punkt się przemieścił. Kiedy już się to stało, moje zachowanie zmieniło się w sposób istotny: stałem się zimny, wyrachowany i obojętny na własne bezpieczeństwo. Spytałem don Juana, czy widział to wszystko. Nie pamiętam, żebym mu o tym opowiadał. Odparł, że aby wiedzieć, co wtedy czułem, wystarczyło cofnąć się myślą wstecz i przypomnieć sobie własne, podobne przeżycie. Podkreślił, że nawet wtedy, kiedy na powrót stał się sobą, mój punkt scalający pozostał w nowym położeniu. Moje przekonanie co do spójności jego zachowania osłabło na tyle, że nie mogło już cementować mojego świata. Dzięki nowemu położeniu punktu scalającego powstała nowa spójność, wyrażającą się dziwną, obojętną twardością, towarzyszącą mi od tamtej pory na co dzień. – Spójność jest tak ważnym składnikiem ludzkiego życia, że jeśli zostanie zniszczona, natychmiast się odtwarza – mówił dalej don Juan. -Jeżeli chodzi o czarowników, umieszczenie punktu scalającego w bezlitosnym miejscu odmienia tę spójność nie do poznania. Ponieważ nie jesteś z natury spostrzegawczy, nie zauważyłeś, że tamtego dnia w Guaymas nauczyłeś się między innymi brać za dobrą monetę każdą niespójność – chociaż, oczywiście, twój rozsądek musi najpierw stoczyć symboliczną walkę. W jego błyszczących oczach był uśmiech. – Tamtego dnia zdobyłeś również maskę dla swojej bezwzględności – kontynuował. – Oczywiście, nie od razu nabrała takiego wyrazu, jaki ma dzisiaj, wtedy pojawiły się dopiero zaczątki twojej obecnej maski: oblicza wielkoduszności. Próbowałem zaprotestować. Niezależnie od interpretacji, nie podobała mi się koncepcja zamaskowanej bezwzględności. – Nie próbuj swojej maski na mnie. – Moja postawa go rozbawiła. – Zostaw ją dla bardziej odpowiedniej osoby: kogoś, kto cię nie zna. Polecił mi dokładnie odtworzyć chwilę, w której pojawiła się moja maska. – Kiedy poczułeś ogarniającą cię zimną zaciekłość – stwierdził – musiałeś ją ukryć. Nie żartowałeś z niej, jak zrobiłby to mój dobroczyńca. Nie próbowałeś też jej uzasadnić, jak ja bym postąpił na twoim miejscu, ani udać zaciekawienia, tak jak zachowałby się nagual Elias. Takie są trzy znane mi maski nagualów. A ty co zrobiłeś? Podszedłeś spokojnie do samochodu i oddałeś połowę pakunków gościowi, który pomógł ci je nosić. Aż do tego momentu nie pamiętałem faktu, że ktoś pomagał mi przy paczkach. Powiedziałem don Juanowi, że w tamtej chwili świat migotał mi przed oczami, a moja chłodna zaciętość sprawiła, że nieomal zemdlałem. – Byłeś bliski nie omdlenia – odparł don Juan – ale śnienia. Mogłeś całkiem samodzielnie, jak Talia i mój dobroczyńca, ujrzeć ducha. Powiedziałem don Juanowi, że oddałem pakunki wiedziony nie wspaniałomyślnością, ale zimną furią, która mnie ogarnęła. Musiałem się czymś uspokoić – to, co zrobiłem, było pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi do głowy. – Dokładnie to próbuję ci powiedzieć: twoja hojność nie jest prawdziwa – odrzekł don Juan, śmiejąc się z mojej konsternacji.


EosCris

Łatwo oswajamy się ze zmiennością naszego zachowania, reakcji czy opinii – nie umielibyśmy jednak pogodzić się z myślą, że możemy zmienić nasze rysy, przemienić się w kogoś innego. Taka plastyczność wykracza poza ramy naszego o nas samych wyobrażenia. Kiedy czarownik burzy ten fundamentalny porządek, świat rozumu się zatrzymuje. Na usta cisnęło mi się pytanie, czy kiedy świat danej osoby utraci spójność, wystarczy to do poruszenia jej punktu scalającego. Don Juan ubiegł mnie i powiedział, że jest to tylko pierwszy krok, do poruszenia punktu potrzeba jeszcze bezwzględności naguala. Następnie przyrównał swoje postępowanie owego dnia w Guaymas do zachowania znachorki, o której kiedyś rozmawialiśmy. Przygotowując się do operacji, kobieta rozbiła w proch wyobrażenia obserwatorów, wywołując szereg niecodziennych, dramatycznych wydarzeń: owładnięcie przez ducha, zmiana głosu, rozcinanie ciała. Kiedy wyobrażenia obserwatorów stały się niespójne, ich punkty scalające były gotowe do ruchu. Potem don Juan przypomniał mi, że kiedyś omawialiśmy pojęcie "zatrzymania świata". Mówił wtedy, że znajomość tego procesu jest dla czarowników tak niezbędna, jak dla mnie pisanie i czytanie. Metoda ta polegała na wprowadzaniu dysonansu w gładką strukturę codziennego zachowania, co miało służyć zatrzymaniu przepływu zwyczajnych, łatwych do rozumowego sklasyfikowania zdarzeń. Ten niedopasowany element nazywa się "nie-działaniem" lub przeciwieństwem "działania". Podczas gdy "działanie" jest jednym ze składników większej, uzasadnionej poznawczo całości, "niedziałanie" jest elementem, który do tej poszufladkowanej całości nie należy. – Ponieważ czarownicy są tropicielami, ludzką naturę znają na wylot – dodał don Juan. – Wiedzą na przykład, że ludzie nie potrafią obejść się bez prowadzenia rejestrów. Kiedy ktoś pozna wszystkie tajniki określonej klasyfikacji, staje się uczonym albo ekspertem w swej dziedzinie. Czarownicy wiedzą również, że jeśli przeciętny człowiek uzna swoją listę za nieprzydatną, powiększa ją – w przeciwnym wypadku świat jego wyobrażeń się rozsypuje. Zwykły człowiek nie ma nic przeciwko dołączaniu do swojego spisu nowych elementów, o ile nie zakłócają one panującego w nim ładu. Jeśli jednak nowy . składnik przeczy podstawowemu porządkowi wykazu, osoba ta doznaje psychicznego wstrząsu, albowiem rejestr człowieka nie jest niczym innym, jak jego umysłem.
Na ten właśnie wstrząs liczą czarownicy, kiedy chcą rozbić zwierciadło wyobrażeń. Don Juan przyznał, że tamtego dnia starannie przygotował wszystkie środki mogące mu pomóc w zniszczeniu mojej spójności. Przemieniał się powoli, aż naprawdę stał się chorym, starym człowiekiem, potem, aby wzmocnić uzyskany efekt, zabrał mnie do restauracji, w której znano go jako starca. Przerwałem jego wypowiedź, bo uświadomiłem sobie sprzeczność, która do tej pory pozostawała w ukryciu. Don Juan powiedział mi przecież, że przemienił się, gdyż chciał zobaczyć, jak to jest być starym, a nadarzająca się wtedy okazja była jedyna w swoim rodzaju. Kiedy mi o tym mówił, doszedłem do wniosku, że po raz pierwszy stawał się wówczas starym człowiekiem. A jednak w restauracji znano go jako cierpiącego na nadciśnienie staruszka. – Bezwzględność naguala ma wiele barw – odpowiedział. – Jest niczym narzędzie, które w zależności od celu zmienia kształt. Bezwzględność jest jednym ze stanów istnienia naguala, poziomem osiągniętej przez niego intencji. Z jej pomocą nagual porusza punkt scalający – własny lub swoich uczniów. Wykorzystuje ją też przy osaczaniu. Rozpocząłem tamten dzień jako tropiciel, który ukrywa się w przebraniu starca, a skończyłem jako naprawdę stary, schorowany człowiek. Bezwzględność, kierowana moim wzrokiem, poruszyła mój punkt scalający. Owszem, wiele razy pokazywałem się w tej restauracji w roli człowieka wiekowego i chorego, jednak do tamtego dnia tylko osaczałem sam siebie: bawiłem się w staruszka. Nigdy przedtem mój punkt scalający nie znalazł się naprawdę w pozycji dokładnie odpowiadającej starości i zniedołężnieniu. Don Juan dodał, że sama intencja starości sprawiła, iż jego oczy straciły blask. Nie umknęło to mojej uwagi, co można było poznać po moim zatrwożonym obliczu. Don Juan miał zgasły wzrok, ponieważ oczami dokonał wyboru pozycji starości. Kiedy jego punkt scalający osiągnął to położenie, don Juan naprawdę zdołał się postarzeć: wyglądał, zachowywał się i czuł jak stary człowiek. Poprosiłem, by wyjaśnił mi pojęcie wybierania oczami. Wydawało mi się znajome, ale nie potrafiłem go objaśnić nawet w myśli. – Da się o tym powiedzieć tylko tyle, że intencję wybiera się oczami – odparł don Juan. – Wiem, że tak jest, ale nawet ja nie potrafię wyłożyć swojej wiedzy. Czarownicy wychodzą z tej sytuacji obronną ręką, akceptując tę oto oczywistość: ludzka istota jest nieskończenie bardziej złożona i zagadkowa, niż nam się kiedykolwiek śniło. Poskarżyłem się, że nie wyjaśnił moich wątpliwości. – Wiem tylko, że robią to oczy – odrzekł krótko. – W jaki sposób, nie mam pojęcia. To się po prostu dzieje. Oczy wzywają intencję dzięki jakiejś nieokreślonej właściwości swojego blasku. Czarownicy powiadają, że intencji nie doświadcza się intelektem, ale oczami. Nie chciał powiedzieć na ten temat nic więcej i powrócił do omawiania mojego wspomnienia. Stwierdził, że kiedy go ujrzałem po tym, jak odpowiednio przemieścił swój punkt scalający i rzeczywiście stał się starym człowiekiem, wszystkie moje wątpliwości powinny były się rozwiać. Jednak mój intelekt, którym tak się szczycę, niezwłocznie kazał mi poszukiwać wyjaśnienia dla tej transformacji. – Powtarzam ci nieustannie, że nadmiar rozsądku szkodzi – powiedział. – Ludzie w głębi duszy doskonale pojmują sztuki tajemne. Jesteśmy częścią tajemnicy, a rozum jest tylko jej cienką, wierzchnią warstewką. Jeżeli ją zdrapiemy, odnajdziemy w naszym wnętrzu czarownika. Niektórzy z nas z wielkim wysiłkiem schodzą pod powierzchnię, innym przychodzi to bez trudu. My dwaj jesteśmy pod tym względem podobni: spływamy krwawym potem, zanim uda nam się pozbyć naszych wyobrażeń. Wyjaśniłem mu, że w każdej sytuacji – a w jego świecie w szczególności – za wszelką cenę trzymam się rozumu. Don Juan przyznał, że tego dnia w Guaymas mój rozsądek poddał go wielkiej próbie – od samego początku musiał posługiwać się wszystkimi dostępnymi środkami, aby ów rozsądek podkopać. Dlatego właśnie czepiał się moich ramion i wieszał na mnie całym ciężarem. Tak więc pierwszym punktem jego ataku było działanie bezpośrednie, fizyczne, które w połączeniu z lękiem, jaki wzbudziła we mnie utrata spójności, wystarczyło do osłabienia mojej logiczności. – Podkopanie twojego rozsądku było tylko wstępem – kontynuował. – Wiedziałem, że jeśli twój punkt scalający ma dotrzeć do bezlitosnego miejsca, muszę całkowicie pozbyć się spójności. Wtedy zamieniłem się w naprawdę przykrego starucha: najpierw kazałem ci jeździć dookoła miasta, a w końcu wpadłem we wściekłość i zacząłem cię bić. Było to dla ciebie wstrząsem, ale doszedłbyś do siebie, gdyby nie mój ostateczny atak: wołanie o pomoc. Wcale się nie spodziewałem, że uciekniesz.
Zapomniałem o twoich gwałtownych reakcjach. Don Juan dodał, że moja taktyka natychmiastowego dochodzenia do siebie zawiodła, kiedy wezbrała we mnie złość. Wtedy mój punkt scalający zdołał dotrzeć do bezlitosnego miejsca. A być może było dokładnie odwrotnie: rozgniewałem się dlatego, że mój punkt scalający znalazł się w bezlitosnym miejscu. Tak czy owak, nie miało to znaczenia – liczył się tylko fakt, że punkt się przemieścił. Kiedy już się to stało, moje zachowanie zmieniło się w sposób istotny: stałem się zimny, wyrachowany i obojętny na własne bezpieczeństwo. Spytałem don Juana, czy widział to wszystko. Nie pamiętam, żebym mu o tym opowiadał. Odparł, że aby wiedzieć, co wtedy czułem, wystarczyło cofnąć się myślą wstecz i przypomnieć sobie własne, podobne przeżycie. Podkreślił, że nawet wtedy, kiedy na powrót stał się sobą, mój punkt scalający pozostał w nowym położeniu. Moje przekonanie co do spójności jego zachowania osłabło na tyle, że nie mogło już cementować mojego świata. Dzięki nowemu położeniu punktu scalającego powstała nowa spójność, wyrażającą się dziwną, obojętną twardością, towarzyszącą mi od tamtej pory na co dzień. – Spójność jest tak ważnym składnikiem ludzkiego życia, że jeśli zostanie zniszczona, natychmiast się odtwarza – mówił dalej don Juan. -Jeżeli chodzi o czarowników, umieszczenie punktu scalającego w bezlitosnym miejscu odmienia tę spójność nie do poznania. Ponieważ nie jesteś z natury spostrzegawczy, nie zauważyłeś, że tamtego dnia w Guaymas nauczyłeś się między innymi brać za dobrą monetę każdą niespójność – chociaż, oczywiście, twój rozsądek musi najpierw stoczyć symboliczną walkę. W jego błyszczących oczach był uśmiech. – Tamtego dnia zdobyłeś również maskę dla swojej bezwzględności – kontynuował. – Oczywiście, nie od razu nabrała takiego wyrazu, jaki ma dzisiaj, wtedy pojawiły się dopiero zaczątki twojej obecnej maski: oblicza wielkoduszności. Próbowałem zaprotestować. Niezależnie od interpretacji, nie podobała mi się koncepcja zamaskowanej bezwzględności. – Nie próbuj swojej maski na mnie. – Moja postawa go rozbawiła. – Zostaw ją dla bardziej odpowiedniej osoby: kogoś, kto cię nie zna. Polecił mi dokładnie odtworzyć chwilę, w której pojawiła się moja maska. – Kiedy poczułeś ogarniającą cię zimną zaciekłość – stwierdził – musiałeś ją ukryć. Nie żartowałeś z niej, jak zrobiłby to mój dobroczyńca. Nie próbowałeś też jej uzasadnić, jak ja bym postąpił na twoim miejscu, ani udać zaciekawienia, tak jak zachowałby się nagual Elias. Takie są trzy znane mi maski nagualów. A ty co zrobiłeś? Podszedłeś spokojnie do samochodu i oddałeś połowę pakunków gościowi, który pomógł ci je nosić. Aż do tego momentu nie pamiętałem faktu, że ktoś pomagał mi przy paczkach. Powiedziałem don Juanowi, że w tamtej chwili świat migotał mi przed oczami, a moja chłodna zaciętość sprawiła, że nieomal zemdlałem. – Byłeś bliski nie omdlenia – odparł don Juan – ale śnienia. Mogłeś całkiem samodzielnie, jak Talia i mój dobroczyńca, ujrzeć ducha. Powiedziałem don Juanowi, że oddałem pakunki wiedziony nie wspaniałomyślnością, ale zimną furią, która mnie ogarnęła. Musiałem się czymś uspokoić – to, co zrobiłem, było pierwszą rzeczą, jaka przyszła mi do głowy. – Dokładnie to próbuję ci powiedzieć: twoja hojność nie jest prawdziwa – odrzekł don Juan, śmiejąc się z mojej konsternacji.


EosCris

stosunku do naguala Juliana. Nie wiadomo dlaczego, uważał, że nie może się nawet poważyć na jakiekolwiek, świadome czy podświadome, oddziaływanie na naguala. Jeżeli chodzi o mieszkającego w domu nietowarzyskiego mężczyznę, don Juan traktował go obojętnie. Wyrobił sobie o nim zdanie w chwili, w której się spotkali, i nie zwracał na niego uwagi. Uważał, że mężczyzna jest leniwym mięczakiem, zależnym od wszystkich tych pięknych kobiet. Bliższe zapoznanie się z nagualem Julianem utwierdziło go w opinii o owym nietowarzyskim osobniku: inni zdecydowanie przyćmiewali go swym blaskiem. Z upływem czasu don Juan poznał układy panujące w rezydencji. Był zdziwiony i – nie wiedzieć czemu – uradowany, że nikt z domowników nie wywyższa się nad pozostałych. Niektórzy po prostu robili to, czego nie potrafili inni, co nie stawiało ich wyżej w hierarchii, tylko zwyczajnie odróżniało. Jednakże podjęcie ostatecznej decyzji w każdej sprawie zwyczajowo przypadało nagualowi Julianowi. Jego postanowienia przybierały postać złośliwych żartów – nie oszczędzał w nich nikogo, a sam bawił się znakomicie. Wśród domowników była też pewna tajemnicza kobieta. Rozmawiając o niej, wszyscy nazywali ją Talią, kobietą-nagualem. Don Juan nie mógł się od nikogo dowiedzieć, kim jest ta tajemnicza osoba ani co oznacza przydomek "kobieta-nagual". Wyjaśniono mu tylko, że Talia jest jedną z siedmiu mieszkanek rezydencji. Mówiono o niej tak dużo, że don Juan umierał z ciekawości. Był tak dociekliwy, że pewnego dnia przywódczyni kobiet zaofiarowała się nauczyć go pisać i czytać, by mógł lepiej wykorzystać swoje zdolności dedukcyjne. Nalegała, by don Juan, zamiast polegać ciągle na pamięci, przyswoił sobie umiejętność sporządzania notatek. Dzięki temu mógłby zgromadzić sporą kolekcję faktów dotyczących Talii, które następnie powinien studiować, dopóki prawda nie ukaże mu się w pełni. Jakby wyprzedzając złośliwą uwagę don Juana, kobieta oświadczyła, że dociekanie, kim jest Talia, tylko z pozoru nie ma sensu – w istocie jest to najtrudniejsze i najbardziej owocne przedsięwzięcie, jakie można sobie wyobrazić. To byłaby łatwiejsza część zadania, oznajmiła kobieta. Bardziej serio dodała, że don Juan musi nauczyć się podstaw rachunkowości, aby móc pomagać nagualowi w prowadzeniu gospodarstwa. Codzienne lekcje zaczęły się od razu. Don Juan robił takie postępy, że już po roku potrafił pisać, czytać i prowadzić księgi. Wydarzenia płynęły tak gładko, że don Juan nie zauważył zmian, jakie zaszły w nim samym, a zwłaszcza narastającego w nim poczucia oderwania. Towarzyszące mu ciągłe wrażenie, że w rezydencji nic się nie dzieje, brało się stąd, iż nie utożsamiał się z jej mieszkańcami. Ci ludzie byli dla niego jak zamglone zwierciadła – nie dostrzegał w nich podobieństwa do samego siebie. – Ukrywałem się tam przez blisko trzy lata – kontynuował don Juan. – Chociaż w tym czasie wiele przeżyłem, jednak żadne z moich doświadczeń nie miało dla mnie większego znaczenia, a przynajmniej tak chciałem je traktować. Byłem przeświadczony, że przez te trzy lata jedynie ukrywałem się, trząsłem ze strachu i tyrałem jak wał. Mówiąc to, roześmiał się i wspomniał, jak to pewnego razu za namową naguala Juliana zgodził się uczyć magii – dzięki tej sztuce miał okiełznać swój strach na widok czającego się potwora. Nagual Julian, trzeba przyznać, dużo z nim rozmawiał, jednak wydawał się bardziej zainteresowany strojeniem sobie z niego żartów. Tak więc don Juan doszedł do przekonania, że nie nauczył się niczego, co choć trochę wiązałoby się z magią. Było dla niego jasne, że w tym domu nie ma nikogo, kto by w teorii lub praktyce znał się na tej sztuce. Tymczasem pewnego dnia w czasie przechadzki don Juan niespodziewanie zaczął odruchowo, ale bez wahania iść prosto ku owej niewidzialnej granicy, której potwór nigdy nie przekraczał. Owszem, zobaczył go, czającego się i jak zwykle obserwującego rezydencję. Jednak tego dnia don Juan nie zawrócił, jak robił zazwyczaj, i nie pobiegł w te pędy do domu. Szedł dalej, niesiony niezwykłym przypływem energii, nie dbając o własne bezpieczeństwo. Całkowite zobojętnienie sprawiło, że stanął oko w oko z upiorem terroryzującym go od tylu lat. Spodziewał się, że potwór rzuci się na niego i złapie za gardło, jednak ta myśl go nie przeraziła. Zbliżył się do potwora na odległość zaledwie kilku cali, patrzył na niego przez chwilę, po czym przekroczył niewidzialną granicę. Stwór się nie poruszył, atak, który don Juan sobie zawsze wyobrażał, nie nastąpił. Nagle postać upiora straciła swą wyrazistość, a jej kontury się rozmyły: monstrum przemieniło się w mlecznobiałą, ledwie dostrzegalną mgiełkę. Kiedy don Juan skierował się w jej stronę, ustąpiła jakby w przestrachu. Gonił ją po polach, aż przekonał się, że ze zjawy nie pozostało nic. Zrozumiał wtedy, że monstrum nigdy nie istniało – nie mógł jednak wyjaśnić, czego obawiał się całe lata. Wydawało mu się, że doskonałe wie, skąd wziął się upiór, ale coś powstrzymuje
go przed rozważaniem tego tematu. Pomyślał od razu, że z pewnością ten łotr, nagual Julian, zna całą prawdę. Tego żartu nie miał zamiaru puścić płazem. Zanim stanął twarzą w twarz z nagualem, pozwolił sobie na samotny spacer po całej posiadłości – po raz pierwszy był zdolny do takiego wyczynu. Do tej pory, kiedy musiał wykroczyć poza niewidoczną linię, potrzebował ochrony któregoś z domowników, co bardzo utrudniało swobodne poruszanie się. Ilekroć próbował przechadzać się bez eskorty, tylko cudem udawało mu się wymknąć z łap potwora. Dziwnie podekscytowany, powrócił do domu. Zamiast radować się z otrzymanej wolności i mocy, zebrał wszystkich mieszkańców i gniewnie zażądał, by wyjaśnili mu, dlaczego go okłamywali. Zarzucił im, że wykorzystując jego strach przed zjawą, nakłaniali go do niewolniczej pracy. Kobiety wybuchnęły śmiechem, jakby powiedział coś przezabawnego. Tylko nagual Julian wydawał się skruszony, zwłaszcza kiedy don Juan łamiącym się z oburzenia głosem opisywał trzy spędzone w strachu lata. Nagual nie mógł się opanować: łzy potoczyły mu się po twarzy, gdy don Juan zażądał przeprosin za bezwstydne czerpanie korzyści z jego niedoli. – Ale my mówiłyśmy ci przecież, że twoja poczwara jest fikcją – powiedziała jedna z kobiet. Don Juan spojrzał na naguala, który skulił się potulnie. – On wiedział, że potwór istnieje! – wykrzyknął oskarżycielskim tonem, wskazując palcem na naguala Juliana. – Jednocześnie zdał sobie sprawę, że mówi bzdury, albowiem nagual od początku przekonywał go o nieistnieniu upiora. – To znaczy, potwora nie było – poprawił się, trzęsąc się z wściekłości, po czym dodał, patrząc na naguala: – To była jedna z jego sztuczek. Nagual Julian, nie mogąc powstrzymać płaczu, przepraszał don Juana, podczas gdy kobiety boki zrywały ze śmiechu. Don Juan nie słyszał wcześniej, by śmiały się tak głośno. – Wiedziałeś przez cały czas, że nie ma żadnego potwora. Oszukałeś mnie – don Juan obwiniał naguala, który ze spuszczoną głową, zapłakany, przyznawał się do winy. – Masz rację, naprawdę cię okłamywałem – wykrztusił. – Potwór nigdy nie istniał. To, co widziałeś, było tylko falującą energią, którą twój strach zamieniał w upiorną zjawę. – Powiedziałeś, że ten potwór mnie pochłonie. Jak mogłeś mnie tak oszukać? – krzyczał don Juan. – To "pochłonięcie" miało symboliczne znaczenie – odpowiedział miękko nagual Julian. – Twoim prawdziwym wrogiem jest twoja głupota. Ten potwór nadal nastaje na twoje życie, niewiele brakuje, by cię pożarł. Don Juan wrzeszczał, że nie będzie wysłuchiwać takich bzdur. Nalegał, by go zapewniono, że nikt nie będzie utrudniał mu wyjazdu. – Możesz odejść, kiedy zechcesz – odrzekł krótko nagual Julian. – To znaczy, nawet w tej chwili? – spytał don Juan. – A czy chcesz tego? – odpowiedział pytaniem nagual Julian. – Oczywiście. Nie mogę się doczekać, kiedy opuszczę to żałosne miejsce i mieszkającą tu bandę podłych kłamców. Nagual Julian przykazał wypłacić don Juanowi jego wszystkie oszczędności. Patrząc na niego roziskrzonym wzrokiem, życzył mu szczęścia, pomyślności i mądrości. Kobiety nie chciały się z nim pożegnać. Wpatrywały się w niego tak długo, że musiał odwrócić wzrok, by uniknąć ich palącego spojrzenia. Włożył pieniądze do kieszeni i nie oglądając się za siebie, wyszedł, zadowolony, że koszmar minął. Stojący przed nim świat był dla niego zagadką. Zapragnął go poznać – tak długo był od niego odcięty. Był młody, silny i spragniony życia, no i miał pieniądze w kieszeni. Opuścił dom bez słowa podziękowania: w ten sposób wyraził swój gniew, tak długo przytłumiony strachem. A przecież już zaczynał lubić domowników. Czuł się zdradzony i chciał uciec stamtąd jak najdalej. W mieście czekała go pierwsza nieprzyjemna niespodzianka: podróżowanie było rzeczą bardzo skomplikowaną i bardzo kosztowną. Dowiedział się, że jeśli chce opuścić miasto od razu, nie może wybrać kierunku podróży, ale musi czekać,a ż zabiorą go jacyś mulnicy. Tak więc był zmuszony odczekać kilka dni, zanim mógł dołączyć do kierowanej przez pewnego godnego zaufania człowieka karawany mułów, zmierzającej w stronę portu Mazatlan. – Miałem wtedy tylko dwadzieścia trzy lata – wspominał don Juan – ale czułem, że żyję pełnią życia. Jedyną rzeczą, której nie doświadczyłem, był seks. Jak twierdził nagual Julian, moje dziewictwo dawało mi siłę i wytrwałość. Nagual powiedział mi też, że ma mało czasu na ułożenie spraw, zanim świat mnie dopadnie.
Co miał na myśli, don Juanie? – spytałem. – Chodziło mu o to, że sam nie wiedziałem, jakie piekło mnie czeka – odrzekł don Juan. – Miał mało czasu na ustawienie moich barykad, przygotowanie moich cichych obrońców. – Kim jest cichy obrońca, don Juanie? – To ratownik, który pod postacią przypływu nadprzyrodzonej energii przychodzi do wojownika, kiedy wszystko inne zawodzi. Mój dobroczyńca wiedział, jaki obrót przyjmie moje życie, kiedy wyrwę się spod jego wpływu. Starał się wyposażyć mnie w tyle możliwości czarownika, ile tylko mógł. To one miały być moimi cichym obrońcami. – Co to są możliwości czarownika? – spytałem. – To pozycje jego punktu scalającego. Punkt może wykonać nieskończenie wiele mniejszych lub większych ruchów, a każda z osiągniętych w ten sposób pozycji pozwala czarownikowi umocnić spójność jego nowego świata. Don Juan podkreślił, że wszystko, czego doświadczył u boku swojego dobroczyńcy albo pod jego kierownictwem, wynikało z mniejszych lub większych przesunięć punktu scalającego. Dzięki swojemu dobroczyńcy don Juan poznał wiele możliwości czarownika, dużo więcej, niż byłoby to konieczne w przypadku kogoś innego – nagual Julian wiedział, że przeznaczeniem don Juana jest dociekać, kim są czarownicy i czym się zajmują. – Przesunięcia te sumują się w swym działaniu – ciągnął don Juan. – Od nas samych zależy, czy to zrozumiemy, czy nie. W moim przypadku skumulowany efekt tych fluktuacji wyszedł mi w końcu na dobre. Wkrótce po zetknięciu się z nagualem mój punkt scalający przemieścił się tak znacznie, że potrafiłem widzieć: w zwykłym polu energetycznym ujrzałem potwora. Punkt kontynuował swój ruch, dopóki nie zobaczyłem tego, czym naprawdę było to monstrum: pola energetycznego. Udało mi się widzieć, choć o tym nie wiedziałem. Wydawało mi się, że niczego nie dokonałem ani się nie nauczyłem. Moja głupota była kolosalna. – Byłeś zbyt młody, don Juanie – powiedziałem. – Nie mogłeś postąpić inaczej. Roześmiał się tylko. Wydawało się, że chce coś na to odpowiedzieć, jednak zmienił zdanie. Wzruszył ramionami i wrócił do swojej relacji. Otóż w czasie podróży do Mazatlan zdobył wszystkie umiejętności mulnika. Po przybyciu na miejsce dostał ofertę stałej pracy – miał być poganiaczem mułów w karawanie na trasie z Durango do Mazatlan. Z możliwości tej niezmiernie się ucieszył, jednakże martwiły go dwie sprawy: po pierwsze, nie miał jeszcze nigdy kobiety, a po drugie, nie wiadomo dlaczego, odczuwał silną potrzebę udania się na północ. Wiedział tylko, że gdzieś w tamtych stronach coś na niego czeka. W końcu uczucie wzięło górę. Porzucił bezpieczną stałą pracę, by pojechać do północnej części kraju. Dzięki niespożytym siłom oraz sprytowi – nowej, nieoczekiwanej cesze charakteru – znajdował pracę tam, gdzie jej z pozoru nie można było znaleźć. Wędrując tak z miejsca na miejsce, wytrwale zmierzał na północ. Kiedy dotarł do stanu Sinaloa, jego podróż dobiegła kresu. Spotkał tam młodą Indiankę, jak on pochodzącą z plemienia Yaqui, wdowę po człowieku, którego don Juan był d łużnikiem. Postanowił, że spróbuje spłacić d ług, pomagając wdowie i jej dzieciom. Już wkrótce, nie zdając sobie z tego sprawy, pełnił rolę męża i ojca. Jego nowe obowiązki bardzo mu ciążyły. Nie był już tak wolny jak do tej pory, a potrzeba podróży na północ gdzieś znikła. Stratę tę wyrównywało mu uczucie, jakie żywił do tej kobiety i jej dzieci. – Przeżywałem wyjątkowo szczęśliwe chwile jako mąż i ojciec – opowiadał don Juan. – Jednak właśnie wtedy widziałem, że w moim życiu coś się psuje. Zauważyłem, że ginie uczucie obojętności czy oderwania, które nabyłem w domu naguala Juliana: oto zacząłem się utożsamiać z otaczającymi mnie ludźmi. Don Juan dodał, że wystarczył rok działania nieubłaganego czasu, by utracił do ostatka swoją nową, nabytą w domu naguala osobowość. Jego uczucia wobec młodej wdowy i jej dzieci przeszły swoistą ewolucję. Z początku lubił ich bardzo, ale zachowywał wobec nich pewien dystans. Ten chłodny żar sprawiał, że pełnił rolę męża i ojca z poświęceniem i entuzjazmem. Z czasem to oderwane uczucie zmieniło się w rozpaczliwą pasję, która podcięła mu skrzydła. Beznamiętność, dzięki której kochał, opuściła go na dobre. Kiedy zniknęło poczucie oderwania, pozostały mu tylko ludzkie potrzeby oraz rozpacz i desperacja, tak typowe dla współczesnego świata. Nie wiadomo gdzie podziała się przedsiębiorczość, zniknął zdobyty w domu naguala dynamizm, który tak dobrze mu służył na początku wolnego życia. Bardziej dotkliwe było fizyczne osłabienie. Oto pewnego dnia nieoczekiwanie, bez zapowiadającej nieszczęście choroby, dotknął go paraliż. Nie cierpiał ani nie wpadł w panikę, jego ciało wydawało się rozumieć, że cisza i spokój, których tak

pragnął, zjawią się tylko wtedy, gdy pozostanie w bezruchu. Leżał bezradnie w łóżku, zdolny jedynie do myślenia. Doszedł wtedy do wniosku, że przegrał, ponieważ nie miał abstrakcyjnego celu. Wiedział, że wyjątkowość mieszkańców domu naguala polegała na tym, że mieli abstrakcyjny cel: szukali wolności. Nie rozumiał, czym była ta wolność, ale wiedział jedno – jest ona przeciwieństwem jego własnych, konkretnych potrzeb. Brak abstrakcyjnego celu uczynił go słabym i niesprawnym. Nie potrafił wyrwać swojej przybranej rodziny z otchłani ubóstwa. Było wręcz na odwrót – to oni wciągnęli go za sobą na samo dno nieszczęścia, smutku i rozpaczy, znanych mu z czasów poprzedzających spotkanie naguala. Kiedy spoglądał wstecz na swoje życie, uświadomił sobie, że był taki okres, gdy nie znał biedy ani nie miał przyziemnych potrzeb. Były to owe trzy lata spędzone u boku naguala. Ubóstwo wchłonęło go ponownie, gdy zwykłe potrzeby wzięły górę. Po raz pierwszy od chwili, w której został postrzelony w pierś, zrozumiał w pełni, że nagual Julian jest naprawdę nagualem – przewodnikiem i dobroczyńcą. Pojął, co oznaczały słowa, że bez interwencji naguala nie ma wolności. Nie wątpił już, że jego dobroczyńca i wszyscy, którzy z nim mieszkali, byli czarownikami. Miał jednak równocześnie bolesną świadomość faktu, że szansę przebywania w ich towarzystwie sam kiedyś odrzucił. Kiedy wydawało mu się, że nie wytrzyma już przytłaczającego ciężaru fizycznej bezradności, paraliż ustąpił – w równie tajemniczy sposób, jak się pojawił. Pewnego dnia don Juan po prostu wstał z łóżka i poszedł do pracy. Nie poprawiło to jednak jego losu – ledwie mógł związać koniec z końcem. Mijał kolejny rok. Nie wiodło mu się, ale odniósł nieprzewidziany sukces, dokonał podsumowania swojego życia. Rozumiał teraz, dlaczego kochał te dzieci i czemu nie mógł ich porzucić ani z nimi pozostać. Wiedział, że żadna z tych ewentualności nie wchodzi w grę. Don Juan zrozumiał, że znalazł się w impasie. Jedynym wyjściem zgodnym z tym, czego nauczył się w domu swojego dobroczyńcy, było umrzeć jak na wojownika przystało. Tak więc co noc, po wyczerpującej, frustrującej swoją bezcelowością harówce, cierpliwie czekał na przyjście śmierci. Jego przeświadczenie o bliskim końcu udzieliło się również jego żonie i dzieciom. Siadali wraz z nim i czekali na śmierć – tak jak on, chcieli umrzeć. Noc w noc siedzieli bez ruchu całą czwórką, w oczekiwaniu śmierci reasumując swoje życie. Don Juan pouczał ich słowami, którymi przestrzegał go kiedyś jego dobroczyńca. – Nie pożądajcie śmierci – mówił. – Zwyczajnie czekajcie, aż nadejdzie. Nie próbujcie wyobrazić sobie, jak wygląda. Po prostu bądźcie – niech porwie was jej przypływ. Oczekiwanie śmierci wzmocniło ich duchowo, ale ich wyniszczone ciała świadczyły o przegranej walce. Nadszedł taki dzień, w którym don Juanowi wydawało się, że jego los ulegnie zmianie. Znalazł dorywczą pracę przy zbiorach, jednak duch miał wobec niego inne plany. W kilka dni po rozpoczęciu pracy ktoś ukradł mu kapelusz. Na kupno nowego nie mógł sobie pozwolić, a w czasie pracy musiał coś mieć na głowie dla ochrony przed palącym słońcem. Sporządził sobie prowizoryczne nakrycie głowy ze szmat okręconych słomianym powrósłem. Towarzyszący mu mężczyźni żartowali sobie z niego i przedrzeźniali go. Nie zwracał na nich uwagi. W porównaniu z potrzebami trojga najbliższych, których życie zależało od jego pracy, jego wygląd nie miał znaczenia. Chłopi nie przestawali kpić, wrzeszczeli i śmiali się, aż nadzorca, obawiając się buntu, zwolnił don Juana. Don Juan wpadł we wściekłość.

EosCris

Zapomniał o swej zwykłej ostrożności i roztropności. Wiedział, że go oszukano, sprawiedliwość była po jego stronie. Wydał z siebie straszny, przeszywający okrzyk, schwycił jednego z mężczyzn i uniósł go nad głową, zamierzając złamać mu kark. Kiedy jednak pomyślał o swoich głodnych małych dzieciach, które tak karnie towarzyszyły mu w conocnym oczekiwaniu śmierci – zostawił mężczyznę w spokoju i odszedł. Kontynuując swoją opowieść, don Juan wspomniał, że kiedy usiadł na skraju pola, na którym pracowali chłopi, nagromadzona w nim rozpacz eksplodowała. Była to milcząca wściekłość, której obiektem byli nie inni, ale on sam. Krew burzyła się w nim tak długo, dopóki gniew się nie wypalił. – Siedziałem tam przed tymi wszystkimi ludźmi i płakałem – mówił dalej. – Patrzyli na mnie, jakbym zwariował. Naprawdę oszalałem, ale było mi to obojętne. Nie dbałem już o nic. Nadzorcy zrobiło się przykro, podszedł do mnie ze słowami otuchy. Myślał, że płaczę nad sobą. Nie mógł wiedzieć, że opłakiwałem ducha. Don Juan powiedział, że kiedy jego wściekłość zgasła, pojawił się, pod postacią niepojętego przypływu energii, jego milczący obrońca, który pomógł mu przeczuć nadchodzącą śmierć. Don Juan zrozumiał, że nie wystarczy mu czasu, by zobaczyć się ze swą przybraną rodziną. Głośno przepraszał ich, że zabrakło mu hartu i mądrości, aby wyrwać ich z tego piekła na ziemi. Chłopi nadal śmiali się z niego i przedrzeźniali. Prawie ich nie słyszał. Łzy spadały mu na piersi, kiedy zwracał się do ducha i dziękował mu za postawienie mu na drodze naguala i niezasłużoną szansę uzyskania wolności. Dobiegały go ryki nic nie pojmujących mężczyzn. Ich wrzaski i obelgi pochodziły jakby z jego własnego wnętrza. O tak, mieli prawo się z niego natrząsać. Był u wrót wieczności, pozostał jednak tego nieświadomy.
Pojąłem, że mój dobroczyńca miał w pełni rację – mówił don Juan. – Moja głupota była potworem, który właśnie mnie pożerał. Kiedy o tym pomyślałem, wiedziałem, że moje słowa i czyny nie mają już sensu – straciłem swoją szansę. W oczach tych mężczyzn byłem tylko błaznem. Duch nie mógł dbać o moją rozpacz, było nas, mężczyzn cierpiących w piekielnym ogniu podsycanym własną głupotą, zbyt wielu, by duch zwrócił na nas uwagę. Ukląkłem z twarzą zwróconą ku południowemu wschodowi. Podziękowałem swojemu dobroczyńcy i powiedziałem duchowi, że się wstydzę, tak bardzo wstydzę. I ostatnim tchnieniem żegnałem świat, który mógł być tak piękny, gdybym był mądrzejszy. Wtedy przypłynęła po mnie wielka fala. Najpierw ją poczułem, potem usłyszałem jej szum, a w końcu ujrzałem, jak przybywa z południowego wschodu, jak toczy się w moją stronę po łanach zbóż. Zalała mnie i zapadłem w ciemność, płomyk mojego życia został zdmuchnięty. Skończyło się moje piekło. W końcu umarłem. Nareszcie byłem wolny! Byłem zdruzgotany historią don Juana. Chciałem o niej porozmawiać, ale zbył moje prośby stwierdzeniem, że omówimy ją kiedy indziej, w innych okolicznościach. Nalegał natomiast, żebyśmy podjęli poprzedni temat wyjaśnianie tajników sztuki świadomości. ' Parę dni później, gdy schodziliśmy z gór, don Juan niespodziewanie powrócił do swojej opowieści. Usiedliśmy, by odpocząć. Prawdę mówiąc, to ja chciałem się zatrzymać, don Juan nie wyglądał na zmęczonego. – Walka, jaką toczy czarownik o uzyskanie całkowitej pewności, jest wyjątkowo dramatyczna – powiedział. – Przynosi mnóstwo cierpienia i wymaga wielu wyrzeczeń. Bardzo, bardzo często kosztuje czarownika utratę życia. Dodał, że aby czarownik był absolutnie pewny swoich poczynań albo swojej pozycji w świecie magii bądź umiał rozsądnie wykorzystać nową spójność swojego życia, musi zerwać starą ciągłość. Tylko wtedy zdobędzie się na stanowczość i zdoła wzmocnić i ustabilizować nową spójność. – Współcześni czarownicy jasnowidze nazywają niszczenie starej spójności "przepustką do nieskazitelności" albo "symboliczną, ale nieodwołalną śmiercią czarownika" – mówił don Juan. – Na tym polu w Sinaloa otrzymałem moją przepustkę: umarłem. Moja nowa spójność była tak słaba, że przypłaciłem to życiem. – Rzeczywiście umarłeś czy po prostu zemdlałeś, don Juanie? – spytałem, z trudem ukrywając szyderczy ton. – Na tamtym polu umarłem naprawdę – odrzekł don Juan. – Czułem, że świadomość odpływa ze mnie w kierunku Orła. Ponieważ jednak przykładnie podsumowałem swoje życie, Orzeł nie przełknął mojej świadomości. Wypluł mnie na zewnątrz. Nie pozwolił mi iść dalej, po wolność, gdyż cieleśnie byłem martwy. Wyglądało na to, że nakazuje mi zawrócić i spróbować jeszcze raz. Wszedłem na wyżyny ciemności i zstąpiłem ponownie na świetlistą Ziemię. I oto znalazłem się w płytkim grobie wykopanym na skraju pola, przykryty piachem i kamieniami. Don Juan oświadczył, że od razu wiedział, co ma robić. Kiedy wydostał się na powierzchnię, uklepał ziemię na rowie, tak by wydawało się, że ciało nadal tam spoczywa, Po czym wymknął się niepostrzeżenie. Czuł się silny i zdecydowany. Wiedział, że musi powrócić do domu swojego dobroczyńcy. Jednak przed podróżą chciał jeszcze zobaczyć się ze swą rodziną, wyjaśnić im, że jest czarownikiem i dlatego nie może z nimi pozostać. Pragnął im opisać przyczyny swego upadku: oto nie zdawał sobie próbuje wiązać się z ludźmi sprawy, że czarownik nie próbuje z tego świata. To oni, jeśli chcą do niego dołączyć mogą szukać z nim kontaktu. Poszedłem do domu – kontynuował don Juan – ale nikogo nie zastałem. Od wstrząśniętych sąsiadów dowiedziałem się, że kiedy mężczyźni przynieśli wiadomość o mojej śmierci na polu, moja żona zabrała dzieci i wyprowadziła się. – Jak długo byłeś martwy, don Juanie? – Zapytałem. – Cały dzień, jak sądzę – odparł. Po jego twarzy błąkał się uśmiech, oczy błyszczały mu jak kawałki obsydianu Czekał, co powiem, jak zareaguję. – Co stało się z twoją rodziną, don Juanie? – spytałem. – Ach, więc to cię interesuje... Jakiś ty wrażliwy – Powiedział ironicznie. – Myślałem, że zapytasz o moją śmierć. Przyznałem, że miałem taki zamiar, ale ponieważ zdawałem sobie sprawę, że widzi to pytanie w moich myślach, na przekór spytałem o coś innego. Chociaż mówiłem całkiem poważnie, don Juan wybuchnął śmiechem.

Tego dnia cała moja rodzina zniknęła – odpowiedział w końcu. – Moja żona chciała za wszelką cenę przetrwać. Ta cecha była zresztą niezbędna w warunkach, w jakich żyliśmy. Ponieważ chciałem umrzeć, uznała, że dostałem to, czego pragnąłem. Nie miała tam już nic do roboty, więc odeszła. Tęskniłem za dziećmi i pocieszałem się myślą, że nie było mi pisane być z nimi. Czarownicy mają jednak pewną szczególną cechę. Ich nastawienie zdominowane jest przez uczucie, które można by wyrazić s łowami: "A właśnie, że..." Kiedy wszystko się wokół nich wali, czarownicy przyjmują do wiadomości swoje trudne położenie i natychmiast oddają się przekornemu "a właśnie, że..." Tak właśnie przekształciłem swoje uczucia do tych dzieci i ich matki. Byli przecież tak opanowani – zwłaszcza najstarszy chłopiec – kiedy wraz ze mną dokonywali podsumowania swojego życia. Co z tego wszystkiego mogło wyniknąć, było już tylko sprawą ducha. Don Juan przypomniał, że uczył mnie już, jak w takich sytuacjach zachowuje się wojownik: daje z siebie wszystko, a następnie bez żalu ani skruchy rozluźnia się i pozwala, by duch zadecydował o ostatecznym rezultacie. – Jaka była decyzja ducha, don Juanie? – zapytałem. Przyjrzał mi się badawczo, w milczeniu. Wiedziałem, że zdaje sobie sprawę z powodów, dla których zadałem to pytanie. I ja kiedyś kochałem i utraciłem wszystko. – Postanowienia ducha to odrębny temat – powiedział. – Jest to kolejny z podstawowych wątków, wokół których osnute są magiczne opowieści. Do decyzji ducha powrócimy w swoim czasie, gdy będziemy omawiać ten wątek. Chwileczkę, czy nie chciałeś się czegoś dowiedzieć o mojej śmierci? – Jeśli uznano cię za zmarłego, skąd ten płytki grób? – zapytałem. – To do ciebie podobne – odrzekł, śmiejąc się. – I ja zadawałem sobie to pytanie. Zrozumiałem, że wszyscy ci wieśniacy byli ludźmi pobożnymi. Byłem chrześcijaninem, którego nie godziło się pogrzebać bez odpowiedniej ceremonii, a tym bardziej zostawić, jak psa, na pastwę losu. Pewnie się spodziewali, że moja rodzina zgłosi się po ciało i zapewni mi przyzwoity pochówek. Nikt jednak nie przyszedł. – A czy ty nie szukałeś swojej rodziny, don Juanie? – spytałem. – Nie – odrzekł. – Byłem czarownikiem, a czarownik nikogo nie szuka. Przypłaciłem życiem ten błąd, że nie wiedziałem, kim jestem, i że jako czarownik nie powinienem był się do nikogo zbliżać. Od tamtej pory przystaję tylko do wojowników, którzy są martwi jak ja. Wracając do swej relacji, don Juan powiedział, że udał się niezwłocznie do domu swojego dobroczyńcy. Domownicy od razu poznali, jakiego dokonał odkrycia, i odnosili się do niego tak, jakby nigdy ich nie opuszczał. Natomiast nagual Julian stwierdził, że don Juanowi, ze względu na jego dziwaczną naturę, długo przyszło umierać. – Mój dobroczyńca powiedział mi, że aby czarownik uzyskał wolność, musi otrzymać przepustkę. Jest nią jego śmierć – ciągnął don Juan. – Nagual Julian również swoją przepustkę do wolności przypłacił życiem, podobnie było z pozostałymi domownikami. Pod tym względem stałem się im równy: byłem martwy, jak oni. – Czy ja także nie żyję, don Juanie? – zapytałem. – Ty również jesteś martwy – oświadczył. – Cały figiel w tym, by wiedzieć, że się umarło. Dlatego właśnie przepustka do nieskazitelności czarownika musi być spowita jego świadomością. W tym opakowaniu przepustka będzie zawsze jak nowa. Moja przepustka ma już sześćdziesiąt lat, a ciągle jest w nienagannym stanie.

EosCris

13. TRZECI PUNKT

Don Juan często zabierał swoich uczniów, ze mną włącznie, na krótkie wycieczki w pobliskie, leżące na zachód od jego domu góry. Tym razem naszą wędrówkę zaczęliśmy o świcie, a późnym popołudniem ruszyliśmy w drogę powrotną. Zdecydowałem się trzymać blisko don Juana. Jego towarzystwo uspokajało mnie i odprężało, podczas gdy jego rozbrykani uczniowie wprawiali mnie w nastrój zgoła odmienny: przy nich czułem się zawsze bardzo zmęczony. Kiedy byliśmy jeszcze na wyżynie, musieliśmy się z don Juanem zatrzymać. Gwałtowny atak melancholii dosłownie zwalił mnie z nóg, musiałem usiąść. Don Juan poradził mi, bym położył się na brzuchu na szczycie wielkiego owalnego głazu. Pozostali uczniowie wyśmiali mnie i poszli dalej. Słyszałem słabnący odgłos ich śmiechu i okrzyków. Don Juan nalegał, żebym się odprężył i pozwolił mojemu punktowi scalającemu, który – jak twierdził – poruszył się nagle, ustalić się w nowej pozycji. – Nie denerwuj się – radził. – Za chwilę poczujesz coś w rodzaju szarpnięcia czy klepnięcia w plecy, jakby ktoś cię dotykał. Wtedy wszystko wróci do normy. Wystarczyło, że przez jakiś czas poleżałem nieruchomo na głazie w oczekiwaniu na to klepnięcie, by pojawiło się wspomnienie – tak jasne i intensywne, że nawet nie zauważyłem klepnięcia. Byłem jednak pewien, że nastąpiło, gdyż melancholia rzeczywiście zniknęła jak ręką odjął. Pobieżnie opisałem swoje wspomnienie don Juanowi. Sugerował mi, żebym pozostał na głazie i przesunął punkt scalający na powrót w miejsce odpowiadające odtworzonym zdarzeniom. – Przywołaj każdy, nawet najdrobniejszy szczegół – przykazał. Zdarzyło się to przed wielu laty. Przebywaliśmy wtedy z don Juanem w północno meksykańskim stanie Chihuahua, w samym sercu pustyni. Rosło tam wiele ziół, których poszukiwał don Juan. Mnie, jako antropologa, również niezwykłe interesował ten obszar. Nieco wcześniej dokonano w tej okolicy pewnego odkrycia archeologicznego, znaleziono pozostałości wielkiej konstrukcji, mogącej być kiedyś – w czasach prehistorycznych – punktem wymiany towarów. Było to, jak przypuszczano, główne centrum handlowe leżące przy naturalnym trakcie łączącym obszary obejmujące obecnie południowo zachodnią część Stanów Zjednoczonych z południem Meksyku i Ameryką Środkową. Tych kilka bytności na bezkresnej równinie pustyni utwierdziło mnie w przeświadczeniu, że archeolodzy mieli rację – był to naturalny trakt. Oczywiście, zrobiłem don Juanowi wykład o wpływie, jaki miała ta droga na rozmieszczenie prehistorycznych cech kulturowych na kontynencie północnoamerykańskim. Uważałem wtedy, że magia Indian zamieszkujących niegdyś południowo-zachodnią część Stanów, Meksyk i Amerykę Środkową jest systemem wierzeń, które rozprzestrzeniały się wzdłuż dróg handlowych. Na pewnym abstrakcyjnym poziomie system ten stał się podstawą swoistego prekolumbijskiego panindianizmu. Don Juan, ma się rozumieć, boki zrywał ze śmiechu, kiedy referowałem mu moje teorie. Przywołane przeze mnie wydarzenie zaczęło się pewnego popołudnia. Kiedy uzbieraliśmy z don Juanem dwa woreczki niezwykle rzadkich ziół, usiedliśmy, by odpocząć na wysokich głazach. Przed podjęciem dalszej wędrówki do miejsca, w którym zaparkowałem samochód, don Juan nalegał na rozmowę o sztuce osaczania. Powiedział, że trudno znaleźć lepsze miejsce na wyjaśnianie jej tajników. Dodał, że jeśli chcę je pojąć, muszę najpierw osiągnąć wzmożoną świadomość. Zażądałem, by przed zrobieniem czegokolwiek wyjaśnił mi jeszcze raz, czym jest wzmożona świadomość. Don Juan cierpliwie objaśniał ten stan w kategoriach ruchu punktu scalającego. W miarę słuchania zdałem sobie sprawę, że moje żądanie było bezsensowne: wszystko, o czym mówił, już wiedziałem. Przyznałem, że tak naprawdę nie trzeba mi nic wyjaśniać. Don Juan odpowiedział, że objaśnienia nigdy nie idą na marne – wyryte gdzieś w naszym wnętrzu, w każdej chwili mogą się do czegoś przydać, mogą nam pomóc w przygotowaniu się do osiągnięcia milczącej wiedzy. Gdy poprosiłem, by przybliżył mi to pojęcie, pośpiesznie odpowiedział, że milcząca wiedza jest pewnym położeniem punktu scalającego człowieka, które w zamierzchłych czasach było powszechne, a które później, z niewiadomych przyczyn, uległo zmianie. Punkt znalazł się wtedy w nowej pozycji, zwanej "rozumem". Zwrócił uwagę na to, że umiejscowienie punktu scalającego poszczególnych osób wcale nie jest takie samo. Punkt scalający większości z nas nie znajduje się dokładnie w pozycji rozumu, ale blisko niej. Tak samo przedstawiała się kiedyś sprawa z milczącą wiedzą: ludzi, których punkty scalające znajdowały się dokładnie w tym położeniu, było niewielu. Don Juan wyjaśnił ponadto, że istnieją dwa szczególne położenia punktu scalającego: pierwsze, zwane "bezlitosnym miejscem", jest zwiastunem milczącej wiedzy, a drugie, "miejsce troski" – wysłannikiem rozumu. Nie znajdowałem nic niejasnego w tych hermetycznych rozważaniach – wszystko było oczywiste. Don Juan nie wprowadził mnie jeszcze w stan wzmożonej świadomości, daremnie czekałem na zwiastujące ten stan klepnięcie w plecy. Mimo to, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, rozumiałem każde jego słowo. Nadal miałem typowe dla mojej zwykłej świadomości wrażenie, że bez trudu przyjmuję rzeczy takie, jakimi są, tak więc nie podawałem w wątpliwość mojej pojętności. Don Juan przyjrzał mi się uważnie, po czym polecił, bym położył się na brzuchu i rozpłaszczył na głazie jak żaba. Leżałem tak przez jakieś dziesięć minut. Odprężyłem się i prawie zasnąłem, gdy z drzemki wyrwał mnie nagle cichy, przeciągły, chrapliwy pomruk. Kiedy spojrzałem w stronę, z której dobiegał, włosy zjeżyły mi się na głowie. W odległości zaledwie dziesięciu stóp ode mnie, tuż nad don Juanem, siedział na kamieniu olbrzymi czarny jaguar. Wpatrywał się we mnie, obnażając kły. Wydawał się gotowy do skoku. – Nie ruszaj się! – nakazał don Juan, nie podnosząc głosu. – I nie patrz mu w oczy. Skoncentruj wzrok na jego nosie i nie mrugaj. Od tego zależy twoje życie. Zrobiłem, co mi kazał. Przez chwilę spoglądaliśmy na siebie: ja i jaguar. Don Juan przerwał tę wzajemną obserwację. Zdjął kapelusz i, niczym dyskobol, cisnął go prosto w głowę zwierzęcia. Gdy jaguar odskoczył, don Juan zagwizdał głośno, przeciągle i przeszywająco, a następnie wrzasnął, najgłośniej jak potrafił, i zaklaskał w dłonie. Brzmiało to niczym przytłumiony odgłos wystrzałów. Zaraz potem dał mi znak, bym zszedł z głazu i poszedł w jego ślady. Wrzeszczeliśmy i klaskali, aż zdało nam się, że na dobre odstraszyliśmy jaguara. Byłem roztrzęsiony, ale nie poddałem się lękowi. Powiedziałem don Juanowi, że wystraszył mnie nie tyle pomruk kota czy jego spojrzenie, ile pewność, z jaką się we mnie wpatrywał. Sądziłem, że przyglądał mi się na długo przed tym, nim go usłyszałem i uniosłem głowę. Zamyślony don Juan ani słowem nie skomentował całego zajścia. Kiedy zacząłem go wypytywać, czy dostrzegł jaguara wcześniej ode mnie, gestem nakazał mi milczenie. Wydawało się, że jest zdenerwowany, być może nie wiedział, co ma począć. Po chwili skinął na mnie i ruszył przodem. Kiedy opuściliśmy skalisty teren, zaczęliśmy biec przez chaparral, wykonując przy tym dziwne zygzaki. Po półgodzinnej wędrówce dotarliśmy do polany, na której zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek. Ponieważ przez cały ten czas nie padło ani jedno słowo, bardzo chciałem poznać jego myśli. – Dlaczego kluczymy w ten sposób? – zapytałem. – Czy nie lepiej byłoby biec prosto przed siebie, ile sił w nogach? – Nie! – odrzekł z naciskiem. – Nic dobrego by z tego nie wynikło. To samiec. Jest głodny i będzie nas ścigał. – Tym bardziej powinniśmy wydostać się stąd jak najszybciej – upierałem się. – To nie takie proste – odparł don Juan. – Tego jaguara nie pętają więzy rozumu. Będzie wiedział, co dokładnie należy zrobić, by nas złapać. A poza tym daję głowę, że odczyta nasze myśli. – Co rozumiesz przez czytanie myśli? – zapytałem. – To nie metafora – stwierdził. – Wiem, co mówię. Duże zwierzęta, takie jak on, znają ludzkie myśli. Nie chodzi tu o zgadywanie, ale o bezpośrednią wiedzę. – Co wobec tego mamy robić? – spytałem, naprawdę zatrwożony. – Powinniśmy stać się mniej rozsądni, a przez to bardziej zagadkowi – odpowiedział don Juan. – Dlaczego mielibyśmy postępować mniej racjonalnie? – Rozum każe nam wybierać to, co z pozoru mądrzejsze – powiedział. – Na przykład, twój rozum podpowiedział ci już, by biec jak najszybciej, prosto przed siebie. Nie wziął jednak pod uwagę faktu, że musielibyśmy przebiec sześć mil, zanim moglibyśmy schronić się w twoim samochodzie. Jaguar na pewno by nas wyprzedził. Odciąłby nam drogę i czekał w najdogodniejszym miejscu, by się na nas rzucić. Kluczenie jest rozwiązaniem dużo lepszym, choć mniej racjonalnym. – Skąd wiesz, że tak będzie lepiej, don Juanie? – zapytałem. – Wiem, bo moja więź z duchem jest czysta – odrzekł. – Znaczy to, że mój punkt scalający leży w miejscu odpowiadającym milczącej wiedzy. Dzięki tej pozycji wiem, że wprawdzie ten jaguar jest głodny, ale nigdy jeszcze nie jadł ludzi. Jak dotąd nasze zachowanie zbija go z tropu. Jeżeli będziemy kluczyć, nie będzie mu tak łatwo przewidzieć, co zrobimy. – Czy nie ma innego wyjścia niż chodzenie zygzakiem? – dopytywałem się. – Wszystkie inne możliwości dyktuje rozum – odparł don Juan. – Na dodatek nie mamy odpowiedniego wyposażenia do realizacji racjonalnych planów. Na przykład, moglibyśmy znaleźć jakieś wyżej położone miejsce, ale bez strzelby nie bylibyśmy tam bezpieczni. Musimy dostosować się do tego, co wybierze jaguar, a o tym decyduje milcząca wiedza. Jedynym wyjściem jest postępowanie zgodnie z milczącą wiedzą, bez względu na to, czy wyda nam się to racjonalne, czy nie. Po chwili don Juan znowu potruchtał zygzakiem. Biegłem za nim krok w krok, ale nadal nie byłem przekonany, że uratuje nas ten dziwaczny sposób przemieszczania się. Na dobre ogarnęła mnie panika: ciągle miałem przed oczami ciemną, nieostrą sylwetkę wielkiego kota. Pustynny chaparral tworzyły wysokie strzępiaste krzewy, rozrzucone co cztery, pięć stóp. Niewielkie opady uniemożliwiały rozwój roślin bogato ulistnionych czy grubego poszycia, niemniej chaparral sprawiał wrażenie gęstwiny nie do przebycia. Don Juan biegł przodem lekko jak łania, a ja usiłowałem za nim nadążyć. W pewnej chwili zwrócił mi uwagę, że powinienem patrzeć pod nogi. Trzask gałązek łamiących się pod moim ciężarem niweczył nasz plan. Starałem się biec po jego śladach, by uniknąć nadeptywania na suche gałązki. Kiedy klucząc w ten sposób, przebyliśmy odległość około stu jardów, zauważyłem za sobą, w odległości nie większej niż trzydzieści stóp, olbrzymie, ciemne cielsko. Krzyknąłem wniebogłosy. Nie zatrzymując się, don Juan spojrzał za siebie: jaguar właśnie znikał z pola widzenia. Don Juan ponownie wydał z siebie przeszywający świst i zaklaskał w dłonie, imitując stłumiony odgłos wystrzałów. Potem powiedział, prawie szeptem, że ponieważ koty nie lubią się wspinać, dobrze by było przekroczyć leżący na prawo od nas szeroki i głęboki parów. Na jego sygnał pobiegliśmy przez krzaki, usiłując dotrzeć jak najszybciej na skraj wąwozu. Zsunęliśmy się w dół, na samo dno, i wspięliśmy się na drugą stronę. Mieliśmy stamtąd dobry widok na przeciwległe zbocze i dno parowu. Don Juan wyszeptał, że kot idzie za naszym zapachem. Jeśli będziemy mieć szczęście, dojrzymy go, jak przebiega dołem, koło naszych śladów. Wypatrywałem jaguara, ale nie było go nigdzie widać. Kiedy zacząłem przypuszczać, że uciekł, usłyszałem jego ryk w zaroślach tuż pod nami. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że don Juan miał rację – żeby znaleźć się w tym miejscu, kot musiał odczytać nasze myśli i przekroczyć wąwóz przed nami. Don Juan bez słowa zerwał się i pobiegł przed siebie z zadziwiającą szybkością. Pognałem za nim. Znowu przez jakiś czas kluczyliśmy. Kiedy się zatrzymaliśmy, byłem kompletnie wyczerpany. Lęk przed ścigającą nas bestią nie zmniejszył mojego podziwu dla świetnej kondycji don Juana. Biegł niczym młody mężczyzna. Przypominał mi pewną postać z mojego dzieciństwa – kogoś, kto biegał równie dobrze, jak on. Zacząłem o tym opowiadać, ale nagle don Juan gestem nakazał mi milczenie. Nasłuchiwaliśmy w skupieniu. Wkrótce z zarośli na wprost nas dobiegł jakiś szmer, a po chwili w odległości mniej więcej pięćdziesięciu jardów zobaczyliśmy ciemną sylwetkę jaguara. Don Juan wzruszył ramionami i wskazał ręką na zwierzę. – Wygląda na to, że się go nie pozbędziemy – powiedział zrezygnowany. – Wobec tego będziemy iść spokojnie, jakbyśmy przechadzali się po parku, a ty opowiesz mi tę historię z dzieciństwa. To najdogodniejsza po temu pora i miejsce: goni nas wygłodniały jaguar, a tobie zebrało się na wspominki. Trudno byłoby wymyślić lepsze na tę okoliczność nie-działanie. Musiało go to rozbawić, gdyż roześmiał się w głos. Gdy powiedziałem, że przeszła mi ochota na opowiadanie historii, dosłownie skręcał się ze śmiechu. – Chcesz mnie ukarać za to, że nie chciałem cię słuchać, prawda? – zapytał. Oczywiście, zacząłem się bronić. Oświadczyłem, że jego zarzuty są bezpodstawne, a ja, prawdę mówiąc, zgubiłem wątek. – Czarownik, który nie zna próżności, ma gdzieś wątek – powiedział don Juan ze złośliwym błyskiem w oku. – Ponieważ ty nie jesteś już ani trochę zarozumiały, powinieneś opowiedzieć swoją historię. Mów, jakbyś w ogóle nie stracił wątku, mów do ducha, do jaguara, no i do mnie. Już chciałem mu powiedzieć, że nie spełniłem jego życzenia, bo cała opowieść wydała mi się zbyt głupia, a okoliczności niesprzyjające – miałem zamiar opowiedzieć swoją historię w wybranych przez siebie warunkach, tak jak robił to on. Nie zdążyłem jeszcze otworzyć ust, a on już miał gotową odpowiedź. – Umiem czytać w myślach, jak ten jaguar – powiedział uśmiechnięty. – Magiczne historie mają uczyć. Wybieram stosowną porę i miejsce na ich opowiadanie, bo chcę, by wywarły jak największy skutek. Dał mi znak, że pora ruszać. Szliśmy spokojnie, ramię przy ramieniu. Stwierdziłem, że jego kondycja fizyczna i styl biegania wzbudziły we mnie podziw, w którym było zresztą trochę próżności, gdyż sam uważałem się za dobrego biegacza. Następnie opowiedziałem mu historię ze swego dzieciństwa, która przypomniała mi się, gdy zobaczyłem, jak doskonale sobie radzi.
Kiedy byłem mały, grałem w piłkę nożną i świetnie biegałem. Byłem tak szybki i zwinny, że wszystkie wybryki uchodziły mi na sucho, ponieważ nikt nie mógł mnie doścignąć, a zwłaszcza starzy policjanci, pieszo patrolujący ulice miasta. Jeżeli rozbiłem kamieniem latarnię czy zrobiłem coś podobnego, wystarczyło uciec, a byłem bezpieczny. Jednak pewnego razu starych policjantów zastąpili młodzi, szkoleni na wzór wojskowy. Nie wiedząc o tym, wybiłem szybę w pewnym sklepie i uciekłem, wierząc, że moja szybkość zapewni mi bezkarność. Był to jednak mój zły dzień: młody policjant puścił się za mną w pogoń. Uciekałem, co sił w nogach, ale na próżno. Ścigający mnie posterunkowy, znakomity środkowy napastnik policyjnej drużyny piłkarskiej, znacznie przewyższał mnie, dziesięciolatka, szybkością i wytrzymałością. Dopadł mnie i zaprowadził z powrotem do sklepu. Całą drogę kopał mnie w tyłek, fachowo nazywając każde z uderzeń, jakby trenował na boisku. Nie zrobił mi krzywdy, ale nieźle napędził mi strachu. Chociaż poniżył mnie bardzo, podziwiałem go – jak na dziesięciolatka przystało – za sprawność i umiejętności piłkarskie. Powiedziałem don Juanowi, że dzisiaj, przy nim, czułem się tak samo. Wyprzedził mnie pomimo różnicy wieku i mojego zamiłowania do ucieczek. Dodałem na koniec, że bardzo długo prześladował mnie sen, w którym biegłem tak szybko, że młody policjant nie mógł mnie doścignąć. – Twoja historia jest ważniejsza, niż mi się zdawało – orzekł don Juan. – Sądziłem, że opowiesz mi, jak dostałeś klapsa od mamusi. Powiedział to z nutką kpiny w głosie, zabrzmiało to bardzo śmiesznie. Potem dodał, że nie zawsze sami wybieramy swoje opowieści, czasami decyduje za nas duch. Tak właśnie było w moim przypadku – nie ulega wątpliwości, że duch wypuścił z zakamarków mojego umysłu tę, a nie inną historię, ze względu na jej powiązanie z moją nieuleczalną pychą. Powiedział też, że przez tyle lat tlił się we mnie żar gniewu i poniżenia, a poczucie klęski i odrzucenia nadal mi dokucza. – Twoja historia byłaby niezłą zabawą dla psychologa – dorzucił. – Wygląda na to, że z tym młodym policjantem, który pokazał ci, że nie jesteś niepokonany, utożsamiłeś właśnie mnie. Musiałem przyznać, że dokładnie tak to odczuwałem. Gdybym sam na to wpadł, na pewno bym mu tej historii nie opowiedział. Szliśmy w milczeniu. Byłem tak poruszony podobieństwem tych dwóch postaci, że na śmierć zapomniałem o tropiącym nas jaguarze. Z zadumy wyrwał mnie głuchy pomruk zwierzęcia. Usłyszawszy ten odgłos, don Juan kazał mi, abym odłamał z krzaków kilka długich, zwisających nisko gałęzi, skacząc po nich. Sam zrobił to samo. Z gałęzi zrobiliśmy coś w rodzaju szczotek, które wlekliśmy za sobą, podnosząc w biegu tuman kurzu. – Musimy go trochę pomęczyć – powiedział don Juan kiedy zatrzymaliśmy się na chwilkę. – Do zachodu słońca pozostało nam tylko kilka godzin. W nocy jaguar będzie nie do pokonania, tak więc lepiej się zbierajmy. Pobiegniemy w stronę tych skalistych wzgórz. Wskazał na południe, w stronę odległego o mniej więcej pół mili wzniesienia. – Powinniśmy kierować się na wschód – zaprotestowałem. – Te wzgórza leżą zbyt daleko na południe. Jeśli pójdziemy tamtędy, nigdy nie dotrzemy do samochodu. – I tak dzisiaj nie dostaniemy się do twojego auta – oświadczył don Juan spokojnie. – Jutro chyba też. Kto wie, czy w ogóle tam wrócimy? Ogarnął mnie lęk, ale po chwili poczułem dziwny spokój. Miałem nadzieję, że jeśli umrę na tej pustyni, nie będę czuł bólu. – Nie martw się – pocieszył mnie don Juan, kiedy mu o tym powiedziałem. – Śmierć w cierpieniach zdarza się tylko ludziom obłożnie chorym. Jeśli walczysz o życie, nie czujesz bólu. Jeżeli w ogóle coś odczuwasz, jest to tylko radosne uniesienie. Oznajmił, że ludzi żyjących w społeczności odróżnia od czarowników między innymi sposób umierania. Tylko dla czarowników-wojowników śmierć jest łagodna i błoga, nawet śmiertelnie ranni nie czują bólu. Co najciekawsze, śmierć dopóty powstrzymuje się przed zadaniem ciosu, dopóki sam czarownik nie uzna, że nadszedł stosowny moment. – Największa różnica pomiędzy czarownikiem a zwykłym człowiekiem polega na tym, że czarownik jest szybszy od śmierci – ciągnął don Juan. – Jeśli dojdzie do starcia, jaguar mnie nie zje. Pożre ciebie, bo nie jesteś dość szybki, by powstrzymać swoją śmierć. Potem don Juan próbował wyjaśnić mi, jaki związek – ma szybkość ze śmiercią. Stwierdził, że zwykłym ludziom cofnięcie danego słowa lub zmiana decyzji przychodzi bez trudu. Jedyną nieodwracalną rzeczą na tym świecie jest śmierć. W świecie czarowników natomiast śmierć można odwołać, ale nie da się cofnąć danego słowa. Czarownik nie może zmienić ani zmodyfikować swojego postanowienia, od raz podjętej decyzji nie ma odwołania.
Oświadczyłem, że jego słowa robią na mnie duże wrażenie, ale nie przekonują, że śmierć można powstrzymać. Don Juan przypomniał mi wtedy, że człowiekowi widzącemu istota ludzka jawi się jako owalna lub kulista świetlista bryła, złożona z niezliczonych statycznych, choć wibrujących, pól energetycznych. Tylko czarownik może tę statyczną świetlistość wprawić w ruch – potrafi w czasie milisekundy przemieścić swój punkt scalający w dowolne miejsce leżące w obrębie świetlnej bryły. Zmiana położenia punktu, zwłaszcza tak szybka, w jednej chwili kompletnie zmienia postrzegany świat. Czarownik może również przesuwać swój punkt scalający w sposób ciągły, bez zatrzymywania, przez wszystkie poła świetlistej energii. Wyzwolone w tym ruchu ogromne siły natychmiast unicestwiają całą świetlistą bryłę. Don Juan oznajmił, że gdyby w tym momencie spadła na nas skała, potrafiłby odwrócić skutki, jakie zazwyczaj pociąga za sobą przypadkowa śmierć. Wykorzystując swoją zdolność do szybkiego przemieszczania punktu scalającego, mógłby w ułamku sekundy znaleźć się w innym świecie albo spalić się wewnętrznym płomieniem. Natomiast ja zginąłbym na miejscu przywalony skałami, ponieważ mój punkt scalający nie przesunąłby się na tyle prędko, bym mógł się uratować. Z jego słów wywnioskowałem, że to, co odkryli czarownicy, było nie tyle wstrzymaniem śmierci, ile innym sposobem umierania. Kiedy wyraziłem swoje przypuszczenia, don Juan odparł, że nie powiedział nic poza tym, iż czarownicy panują nad śmiercią. Umierają tylko wtedy, gdy naprawdę muszą. Chociaż nie wątpiłem w jego słowa, zadawałem, jakby dla zabawy, dalsze pytania. Słuchając jego odpowiedzi, przebiegałem myślą i wspomnieniem owe inne dostępne percepcji światy, oglądając je niby na ekranie. Gdy przyznałem się don Juanowi do moich dziwnych myśli, roześmiał się i poradził, bym lepiej pozostał przy jaguarze. Przypuszczał, że to realnie istniejące zwierzę jest przejawem ducha. Na myśl o fizycznej obecności jaguara przeniknął mnie dreszcz. – Czy to dobrze, że idziemy prosto w stronę wzgórz? Nie powinniśmy zmienić kierunku? – zapytałem. Sądziłem, że niespodziewana zmiana wprowadzi zwierzę w błąd. – Jest już na to za późno – odparł don Juan. – Jaguar wie, że nie mamy innego wyjścia, tylko dotrzeć do tych wzgórz. – To niemożliwe! – wykrzyknąłem. – Dlaczego nie? – odpowiedział pytaniem don Juan. Oświadczyłem, że chociaż sam widziałem jak kot wyprzedził nas o jeden skok, nie wierzę, że umiałby przewidzieć, gdzie chcemy dojść. – Twój błąd polega na tym, że przypisujesz mu zdolność wyobrażania sobie różnych spraw. Jaguar nie myśli. On po prostu wie. Następnie don Juan wyjaśnił mi, że wznoszący się za nami obłok kurzu miał oszołomić jaguara, dostarczając mu bodźców związanych z czymś dla nas bezużytecznym. Nie umieliśmy przecież, choćby miało od tego zależeć nasze życie, wytworzyć w sobie uczucia ściśle odpowiadającego wzbijaniu kurzu. – Nic z tego nie rozumiem – wyjęczałem żałośnie. Zacząłem odczuwać skutki napiętej sytuacji: nie mogłem się skoncentrować. Don Juan kontynuował objaśnienia. Otóż, jak twierdził, ludzkie uczucia podobne są do ciepłych lub zimnych podmuchów, które zwierzęta mogą z łatwością wykryć. Tak więc my byliśmy nadawcami, a jaguar odbiorcą. Jak przyznał don Juan, kocur mógł odczytać jedynie te uczucia, których już kiedyś doświadczyliśmy. Jeżeli chodzi o fortel ze wznoszeniem kurzu, nasze odczucia z tym związane były tak nietypowe, że u ich odbiorcy musiały wytworzyć wrażenie pustki. – Kolejnym manewrem jaki mogłaby nam podpowiedzieć milcząca wiedza, byłoby ciężkie stąpanie – oznajmił don Juan. Spojrzał na mnie, jakby czekał na moją reakcję. – Teraz będziemy szli bardzo spokojnie – powie– dział. – A ty będziesz ciężko stąpał, wzbijając obłoki kurzu, jakbyś był wysokim na dziesięć stóp olbrzymem. Musiałem mieć głupawy wyraz twarzy, bo don Juan zatrząsł się ze śmiechu. – Wznieś nogami obłok kurzu – nakazał. – Poczuj, jaki jesteś wielki i masywny. W samej rzeczy, kiedy spróbowałem tak zrobić, odczułem swój ogromny ciężar. Niby żartem powiedziałem don Juanowi, że jego siła sugestii jest niewiarygodna. Naprawdę czułem się budzącym grozę gigantem. Don Juan zapewnił mnie, że moje wrażenie masywności nie jest skutkiem sugestii, ale przesunięcia punktu scalającego. Potem powiedział, że starożytni dokonywali zadziwiających czynów, albowiem dzięki milczącej wiedzy poznali moc, jaką daje ruch punktu scalającego. Czarownicy zdołali odzyskać część tej pradawnej potęgi. Ruch punktu pozwolił im manipulować swymi uczuciami i wpływać na rzeczywistość. Ja także moim odczuciem masy i okrucieństwa zmieniałem bieg rzeczy. Uczucia poddane takiej obróbce nazywa się intencją. – Twój punkt scalający przesunął się już odrobinę – ciągnął don Juan. – Możesz teraz albo wrócić do pozycji wyjściowej, albo przesunąć go dalej. Dodał, że chyba każdemu żyjącemu zwyczajnie człowiekowi od czasu do czasu przytrafia się okazja wyrwania się z oków konwenansu, przy czym nie idzie o formy towarzyskie, ale o reguły, jakimi rządzi się percepcja. Czasami wystarczy moment uniesienia, by poruszyć punkt scalający i przełamać niewzruszone kanony. Podobnie wpływa na nas przestrach, choroba, gniew albo żałość. Jednak nadarzająca się okazja przesunięcia punktu scalającego zazwyczaj nas przeraża. Odzywa się wtedy nasza przeszłość: religijne zapatrywania, wykształcenie, normy społeczne. To one powodują, że bezpiecznie powracamy do stada – punkt scalający ponownie cofa się do przypisanej mu pozycji, odpowiadającej zwykłemu żywotowi. Don Juan powiedział, że wszyscy znani mi nauczyciele duchowi i mistycy robili dokładnie to samo: ich punkty scalające, zbiegiem okoliczności czy dzięki pilnym staraniom, nieco się przemieszczały. Kiedy potem powracali do normy, całe wydarzenie pozostawiało po sobie wspomnienie, które nie opuszczało ich aż do śmierci. – Możesz się zachować jak grzeczny, pobożny chłopiec i zapomnieć o dokonanym już ruchu punktu scalającego – mówił dalej don Juan – albo brnąć dalej, wykraczając poza granice rozsądku, w których obrębie nadal się znajdujesz. Wiedziałem, o czym mówi, ale nie wiadomo dlaczego byłem wciąż niezdecydowany. Don Juan kontynuował wyjaśnienia. Powiedział, że zwykli ludzie, nie potrafiący wykrzesać z siebie energii niezbędnej do przekroczenia granic percepcji, nazywają dziedzinę niezwykłego postrzegania magią, czarami albo diabelską sprawką i odwracają się od niej, nie próbując się nad nią zastanowić. – Ale ty tego nie zrobisz – stwierdził. – Nie jesteś religijny, za to bardzo ciekawski. Niczego nie wyrzucasz w kąt bez zbadania. Mógłbyś się zatrzymać tylko wtedy, gdyby tchórz cię obleciał. Niech wszystko stanie się tym, czym jest w istocie: abstrakcją, duchem, nagualem. Czary, zło ani szatan nie istnieją. Jest tylko percepcja. Rozumiałem wszystko, ale nie wiedziałem, co właściwie mam zrobić. Patrzyłem na don Juana, pragnąc wypowiedzieć się jak najlepiej. Nie wiadomo skąd pojawiła się we mnie potrzeba ekonomicznego gospodarowania zasobami umysłu, nie chciałem, by choć jedno słowo wymknęło mi się niepotrzebnie. – Stań się olbrzymem! – rozkazał don Juan, uśmiechając się. – Daruj sobie rozsądek. Zrozumiałem wreszcie, o co mu chodzi. Wiedziałem, że mogę stopniowo intensyfikować wrażenie masy i okrucieństwa, aż rzeczywiście stanę się gigantem wyższym od otaczających mnie zarośli, widzącym wszystko dookoła. Chciałem mu o tym powiedzieć, ale uświadomiłem sobie, że zna nie tylko moje myśli – wie jeszcze dużo, dużo więcej. Wtedy stało się ze mną coś niesamowitego. Mój rozum odmówił posłuszeństwa. Miałem wrażenie, że spadła na mnie czarna zasłona, która przesłoniła moje myśli. Przystałem na to odcięcie od rozumu zupełnie bezwarunkowo, jakby było mi obojętne, co się stanie. Byłem przekonany, że w każdej chwili mógłbym się przez tę zasłonę przedrzeć. Wydawało mi się, że coś mnie popycha, uruchamia. – Co się stało, don Juanie? – zapytałem. Musiałem odchrząknąć, bo zaschło mi w gardle. – Ty mi to powiedz – wydyszał zmęczony. Kiedy opisałem mu moje doznania, uświadomiłem sobie, że wierzchołek góry na wprost mnie jest ledwie widoczny. Dzień miał się ku końcowi, co oznaczało, że biegłem czy szedłem ponad dwie godziny. Poprosiłem don Juana, by wyjaśnił, skąd wzięła się ta luka czasowa. Odparł, że wprawdzie mój punkt scalający wysunął się poza bezlitosne miejsce, docierając do miejsca milczącej wiedzy, ale nadal brakowało mi energii, dzięki której mógłbym nim samodzielnie manipulować i według własnego uznania przechodzić z pozycji rozumu w położenie milczącej wiedzy. Dodał, że jeśli czarownik ma dość energii – a nawet gdy mu jej brakuje, ale od przemieszczenia punktu scalającego zależy jego życie – punkt może oscylować między intelektem a milczącą wiedzą. Jeżeli chodzi o mnie, don Juan doszedł do wniosku, że wskutek trudnego położenia, w jakim się znaleźliśmy, pozwoliłem duchowi kierować ruchem mojego punktu scalającego. W rezultacie znalazłem się pod wpływem milczącej wiedzy. Zwiększyły się wtedy, rzecz jasna, moje możliwości percepcyjne, co sprawiło, że poczułem się wyższy od zarośli. Wtedy dał znać o sobie mój akademicki sposób myślenia. W tamtych czasach bardzo interesowała mnie kwestia potwierdzania domniemanych wydarzeń przez akceptację. Zadałem mu jedno z
rutynowych pytań: – Gdyby ktoś z Wydziału Antropologii Uniwersytetu Kalifornijskiego patrzył wtedy na mnie, czy ujrzałby przedzierającego się przez chaparral olbrzyma? – Naprawdę nie wiem – odpowiedział don Juan. – Mógłbyś się tego dowiedzieć, gdybyś przemieścił swój punkt scalający, będąc na Wydziale Antropologii. – Próbowałem tego – przyznałem – ale nigdy nic się nie wydarzyło. Żeby coś się działo, muszę cię mieć w pobliżu. – Nie było to dla ciebie wtedy sprawą życia lub śmierci – odparł don Juan. – Gdyby tak było, poruszyłbyś swój punkt samodzielnie. – No, ale gdyby mi się to udało, czy ludzie widzieliby to, co ja? – naciskałem. – Nie. Ich punkty scalające nie byłyby w tym samym miejscu, co twój – odpowiedział. – W takim razie, don Juanie, czy jaguar tylko mi się przyśnił? – zapytałem. – Czy to wszystko zdarzyło się w mojej wyobraźni? – Niezupełnie – odrzekł don Juan. – Kocur jest prawdziwy. Przebyłeś całe mile, a nawet się nie zmęczyłeś. Masz wątpliwości? Spójrz na swoje buty, pełno w nich kolców kaktusów. No, a jeśli chodzi o twój wzrost, to istotnie niosłeś głowę wysoko, ponad krzewami. A jednocześnie wcale tak nie było. Wszystko zależy od tego, czy punkt scalający danej osoby jest w położeniu rozumu, czy milczącej wiedzy. Rozumiałem wszystko, co mówi, ale nie umiałem określić, co uderzyło mnie w jego słowach ani skąd wziął się ich sens, mogłem je co najwyżej mechanicznie powtórzyć. Z zadumy wyrwał mnie ryk jaguara, przywracając świadomość rzeczywistego, bezpośredniego zagrożenia. ` W odległości mniej więcej trzydziestu jardów zauważyłem po prawej stronie ciemną sylwetkę. Kocur szybko piął się w górę. – Co teraz zrobimy, don Juanie? – zapytałem, wiedząc, że on także dostrzegł wyprzedzające nas zwierzę. – Będziemy się dalej wspinać_ Na szczycie będziemy bezpieczni – powiedział spokojnie. Następnie dodał, jakby nie miał innych zmartwień, że: zmarnowałem już sporo naszego cennego czasu, folgując przyjemności, jaką dawała mi rola olbrzyma. Zamiast zmierzać w stronę wskazanych przez niego wzgórz, skierowałem się na wschód, ku wysokim górom. – Jeżeli nie dotrzemy do tej skarpy przed jaguarem, nic nas nie uratuje – powiedział, wskazując na niemal pionową ścianę skalną na szczycie góry. Obróciłem się w prawo i ujrzałem skaczącego ze skały na skałę jaguara. Było jasne, że chce odciąć nam drogę. – Biegnijmy, don Juanie! – krzyknąłem nerwowo. Don Juan uśmiechnął się jakby mój lęk i zniecierpliwienie sprawiły mu uciechę. Popędziliśmy co sił w nogach pod górę, w stronę szczytu. Próbowałem nie zwracać uwagi na ciemne cielsko wielkiego kota, pojawiające. się co chwila w pewnej odległości przed nami, zawsze z prawej strony. U stóp ściany znaleźliśmy się mniej więcej w tym samym czasie, co jaguar. Dzieliło nas od niego około dwudziestu jardów. Skoczył na skalną ścianę i nadaremnie próbował wdrapać się po stromiźnie. Don Juan krzyknął, że szkoda czasu na obserwację, bo kiedy zwierzę zrezygnuje ze wspięcia na szczyt skarpy, zaatakuje. Ledwie don Juan wyrzekł te słowa, jaguar rzucił się na nas. Nie trzeba mnie było ponaglać, zacząłem wdrapywać się po skale, a don Juan poszedł w moje ślady. Gdzieś koło mojej prawej stopy rozległ się przenikliwy ryk rozdrażnionej bestii. Gnany strachem, niczym mucha właziłem po gładkiej powierzchni. Dotarłem na szczyt pierwszy. Don Juan musiał po drodze przystanąć, tak go to rozbawiło. Kiedy byliśmy już bezpieczni, miałem więcej czasu, by przemyśleć to, co się stało. Don Juan nie chciał o tym rozmawiać. Twierdził, że w tym stadium mojego rozwoju każdy ruch mojego punktu scalającego będzie dla mnie zagadką. Moim zadaniem na początkowym etapie nauki jest raczej utrzymanie tego, co już osiągnąłem, niż rozmyślanie o tym. Kiedyś wszystko samo nabierze sensu. Upierałem się, że przecież wszystko pojmuję. Don Juan twardo obstawał przy swoim: żeby zdobyta wiedza odkryła swoje znaczenie, muszę najpierw nauczyć się wyjaśniać j ą samemu sobie. Podkreślał, że aby zrozumieć ruch punktu scalającego, trzeba mieć dość energii, by płynnie przechodzić z pozycji rozumu w położenie milczącej wiedzy. Patrzył na mnie przez chwilę, a potem, jakby podjąwszy jakąś decyzję, uśmiechnął się i oświadczył kategorycznie: – Dzisiaj dotarłeś do miejsca milczącej wiedzy.
Wyjaśnił mi, że tego popołudnia mój punkt scalający poruszył się samodzielnie, bez jego interwencji. Odpowiednio modyfikując wrażenie olbrzymiego wzrostu, zaplanowałem ruch mojego punktu scalającego, który w ten sposób dotarł w położenie milczącej wiedzy. Ciekawiło mnie, jak zinterpretuje moje przeżycia. Powiedział, że doznania w miejscu milczącej wiedzy można opisać terminem "tutaj i tutaj". Oznajmił, że kiedy opisywałem mu swoje wrażenie sięgania głową ponad zarośla, powinienem był dodać, że wierzchołki krzewów widzę równocześnie z piaszczystą glebą pod stopami. Albo że przebywałem w dwóch miejscach naraz: tam, gdzie byłem ja, i tam, gdzie był jaguar. Mogłem w ten sposób zauważyć, że kocur stąpa ostrożnie, żeby się nie pokłuć. Inaczej mówiąc, nie dzieliłem postrzeganych obiektów jak zwykle na będące "tu" i "tam" – czułem, że wszystkie znajdują się "tutaj i tutaj". Usłyszawszy to, przeląkłem się. Don Juan miał rację. Nie wspomniałem mu o tym ani sam się przed sobą do tego nie przyznałem: rzeczywiście byłem w dwóch miejscach naraz. Gdyby nie jego komentarz, sam nie odważyłbym się określić moich przeżyć w ten sposób. Don Juan powtórzył, że aby wszystko nabrało sensu, potrzeba mi więcej czasu i energii. Byłem nadal wymagającym nadzoru żółtodziobem. Na przykład, kiedy przedzierałem się przez zarośla, musiał się mną opiekować, oscylując pomiędzy pozycją rozumu a położeniem milczącej wiedzy, co go wyczerpało. – Powiedz mi jedną rzecz – zwróciłem się do niego, wystawiając jego rozsądek na próbę. – Ten kocur był tu trochę nie na miejscu, prawda? Jaguary nie zamieszkują tej okolicy. Pumy, owszem, ale nie jaguary. Jak byś to wyjaśnił? Nim odpowiedział, zmarszczył brwi. Stał się nagle bardzo poważny. – Wydaje mi się, że potwierdza to twoją antropologiczną teorię – powiedział uroczystym tonem. – Jest jasne, że ten jaguar przybył tu sławnym traktem handlowym łączącym Chihuahua z Ameryką Środkową. Śmiał się tak głośno, że jego śmiech odbił się echem od okolicznych szczytów. Dźwięk ten wstrząsnął mną tak samo, jak wcześniejsze pojawienie się jaguara. Uświadomiłem sobie, że przyczyną mojego przestrachu był nie tyle sam hałas, co fakt, że nigdy przedtem nie słyszałem echa w nocy. Do tamtej pory wyobrażałem sobie, że słychać je tylko w dzień. Odtworzenie wszystkich szczegółów mojej przygody z jaguarem zajęło mi kilka godzin W tym czasie don Juan nie odzywał się do mnie, zwyczajnie oparł się plecami o skałę i zasnął na siedząco. Wkrótce przestałem go dostrzegać i sam zapadłem w sen. Zbudził mnie ból szczęki – spałem oparty twarzą o kamień. Otworzyłem oczy. Chciałem zsunąć się ze skały, na której leżałem, ale straciłem równowagę i z łomotem spadłem na tyłek. Don Juan nieoczekiwanie wyłonił się zza krzaków, w samą porę, by się roześmiać. Zrobiło się późno. Głośno zastanawiałem się, czy zdążymy dotrzeć do domu przed zmrokiem. Don Juan wzruszył ramionami, jakby było mu to obojętne, a potem usiadł koło mnie. Zapytałem, czy chce poznać szczegóły mojego wspomnienia. Kiwnął głową, ale nie zadał mi żadnych pytań. Miałem wrażenie, że pozostawia mi decyzję, od czego zacząć. Powiedziałem, że z całej historii największe znaczenie mają dla mnie trzy momenty. Po pierwsze, mówił mi o milczącej wiedzy; po drugie, samodzielnie przesunąłem swój punkt scalający za pomocą intencji; wreszcie po trzecie, znalazłem się w odmiennym stanie świadomości bez zwykłego uderzenia między łopatki. – Twoim największym osiągnięciem było wybranie ruchu punktu scalającego – powiedział don Juan. – No, ale nasze osiągnięcia wiążą się z naszą jaźnią. Są konieczne, ale nie najważniejsze. Nie jest to spuścizna, której oczekują czarownicy. Wydawało mi się, że wiem, o co mu chodzi. Powiedziałem, że całe to wydarzenie pozostawiło po sobie pewne wspomnienia. Nawet w zwykłym stanie świadomości pamiętałem, że goniła nas kiedyś puma – najwidoczniej nie mogłem przyjąć, że był to jaguar – i że don Juan zapytał mnie wtedy, czy nie poczułem się urażony napaścią wielkiego kota. Zapewniłem go wówczas, że uraza w takich okolicznościach byłaby absurdem, a on stwierdził, że powinienem podobnie podchodzić do ataków ze strony moich bliźnich. Trzeba się bronić albo zejść im z drogi, poczucie krzywdy jest nie na miejscu. – Nie o tym mówię – powiedział teraz don Juan, śmiejąc się. – Jedyną wartą otrzymania spuścizną jest pojęcie abstrakcji, ducha. Idea indywidualnej jaźni nie ma tu w ogóle żadnego znaczenia. Ciągle stawiasz siebie i swoje uczucia na pierwszym miejscu. Kiedy tylko mogłem, uświadamiałem ci potrzebę oderwania się. Ty zawsze uważałeś, że chodzi mi o wyodrębnienie w jakimś obiekcie cech oderwanych, ogólnych, ale tak nie jest. "Oderwać się" oznacza uświadomić sobie obecność ducha, a przez to być do jego dyspozycji. Potem don Juan zauważył, że jedną z bardziej dramatycznych, budzących zgrozę przypadłości człowieka jest to, że głupota idzie w parze z wysokim mniemaniem o sobie. To właśnie głupota zmusza nas do lekceważenia wszystkiego, co nie spełnia oczekiwań, których źródłem są nasze wyobrażenia o sobie. Będąc tylko zwykłymi ludźmi, jesteśmy ślepi na najważniejszą dostępną nam cząstkę wiedzy – nie wiemy nic o istnieniu punktu scalającego ani o możliwości jego przemieszczania.
Dla inteligentnego człowieka jest nie do pomyślenia, że może istnieć niewidzialny punkt, w którym dokonuje się konsolidacja percepcji – mówił dalej don Juan.– Gdyby nawet osoba ta skłonna była założyć, że taki punkt istnieje, mniemałaby zapewne, że mieści się on w mózgu. Trudno byłoby wyprowadzić ją z błędu. Dodał, że człowiek rozumu, trzymając się własnego wizerunku, pogrąża się w niewiedzy. Nie rozumie na przykład, że magia to nie zaklęcia i kuglarskie sztuczki, ale wolność percepcji – wyzwolenie się z więzów oczywistości i postrzeganie wszystkiego, co dostępne człowiekowi. – Na tym właśnie polega szkodliwość głupoty – kontynuował. – Zwykły śmiertelnik obawia się magii, gdyż przeraża go możliwość wyzwolenia. A wolność, zwana trzecim punktem, jest w zasięgu jego możliwości. Uzyskanie jej jest równie łatwe, co poruszenie punktu scalającego. – Ale sam mi mówiłeś, że przemieszczenie punktu jest tak trudne, że można je nazwać prawdziwym osiągnięciem – zaprotestowałem. – Masz rację – przyznał. – To jeszcze jeden z paradoksów magii: przesunięcie punktu scalającego jest bardzo trudne, jednocześnie najłatwiejsze na świecie. Powiedziałem ci już, że wprawić go w ruch może nawet wysoka gorączka, tak samo jak głód, lęk, miłość czy nienawiść. Podobnie jest z mistycznymi przeżyciami bądź niezłomną intencją. Czarownicy z reguły poruszają swój punkt scalający za pomocą tego ostatniego zjawiska. Poprosiłem, by wyjaśnił mi, czym jest owa niezłomna intencja. Don Juan odpowiedział, że jest to swoista prostolinijność w dążeniu do sprecyzowanego celu, połączona z odrzuceniem wszelkich przeciwstawnych pragnień i interesów. Niezłomna intencja jest siłą, która powstaje, gdy punkt scalający pozostaje w dowolnej pozycji, różnej od swego zwykłego położenia. Następnie przedstawił mi pewne istotne rozróżnienie: mimo że pojęcia te zawsze wydawały mi się tożsame, przemieszczenie czy poruszenie punktu scalającego jest czymś odmiennym od jego przesunięcia. Kiedy punkt się przemieszcza, jego pozycja ulega istotnej zmianie. Zdarza się, że punkt dociera w pobliże odrębnych pasm energii zawartych w lokalnym świetlistym skupisku pól energetycznych. Każde takie pasmo jest innym dostępnym percepcji światem. Natomiast przesunięcie jest ruchem o małym zasięgu: punkt pozostaje w obrębie wiązki pól energetycznych postrzeganych jako nasz zwykły świat. Potem don Juan dodał, że dla czarownika niezłomna intencja jest katalizatorem wyzwalającym jego nieodwracalne decyzje. Bywa też dokładnie na odwrót: nieodwołalne postanowienia czarownika przyspieszają ruch punktu scalającego w kierunku nowych pozycji, których osiągnięcie uwalnia niezłomną intencję. Byłem chyba tymi rewelacjami bardzo zafrapowany, bo don Juan wybuchnął śmiechem i powiedział, że próby intelektualnego zrozumienia metaforycznych określeń, jakimi posługują się czarownicy, są równie bezskuteczne, jak usiłowania rozumowego pojęcia milczącej wiedzy. Dodał, że słowa utrudniają tylko zrozumienie terminów magii. Nalegałem, by przynajmniej spróbował wyjaśnić mi te sprawy. Utrzymywałem, że pomógłby mi każdy jego komentarz. Na przykład sprawa trzeciego punktu: niby wiedziałem o nim wszystko, a jednak w mojej głowie panował chaos. – W naszym codziennym życiu mamy zawsze po dwa punkty odniesienia – powiedział. – Tu i tam, wewnątrz i na zewnątrz, dół i góra, zło i dobro i tak dalej. Można więc powiedzieć, że postrzegamy rzeczywistość w dwu wymiarach, nie potrafimy dostrzec głębi nawet we własnym postępowaniu. Zaprotestowałem przeciwko takiemu pomieszaniu pojęć. Owszem, mogłem zgodzić się z proponowaną przez niego definicją, określającą percepcję jako zdolność żywych istot do ogarnięcia umysłem pól energetycznych wyselekcjonowanych przez ich punkty scalające – chociaż była, jak na moje akademickie przyzwyczajenia, mocno naciągana, w tamtej chwili trafiała mi do przekonania. Nie mogłem jednak wyobrazić sobie, na czym miałaby polegać owa głębia naszych uczynków. Sugerowałem, że zapewne chodzi mu o interpretacje, będące przekształceniem podstawowych postrzeżeń. – Czarownik postrzega głębię w łasnych poczynań – stwierdził don Juan. – Jego działania mają trzeci wymiar, trzeci punkt odniesienia. – Jak w ogóle można mówić o trzecim punkcie odniesienia? – zapytałem z nutką rozdrażnienia w głosie. – Nasze punkty odniesienia tworzymy przede wszystkim na podstawie postrzegania zmysłowego – odpowiedział. – Dzięki zmysłom odróżniamy obiekty położone w pobliżu od obiektów leżących dalej. To rozróżnienie jest podstawą bardziej złożonej percepcji. Aby uzyskać trzeci punkt odniesienia, trzeba postrzegać dwa odrębne miejsca jednocześnie. Przywołane wspomnienie wprawiło mnie w dziwny nastrój. Czułem się tak, jakby wszystko zdarzyło się dopiero przed chwilą. Nagle zdałem sobie sprawę z czegoś, co mi się do tej pory wymykało. Pod przewodnictwem don Juana doświadczyłem podwójnej percepcji już dwa razy, lecz dopiero wtedy po raz pierwszy dokonałem tego bez jego pomocy. Kiedy zastanowiłem się nad swoim wspomnieniem, zrozumiałem, że moje zmysłowe doznania były bardziej złożone, niż mi się przedtem wydawało. Już wtedy, gdy "unosiłem się" ponad krzakami i przebywałem w dwu miejscach naraz, czy też, jak nazwał to don Juan, byłem "tutaj i tutaj", uświadamiałem sobie – bezgłośnie i bezrefleksyjnie – że obydwa te miejsca widzę z bliska i w całości. Zdawałem sobie wtedy również sprawę, że tej dwoistej percepcji brakuje jasności charakterystycznej dla zwykłego postrzegania. Don Juan wyjaśnił mi, że w zwyczajnej percepcji można wyróżnić pewną o ś, ograniczoną przez dwa bieguny: "tu" i "tam". Szczególnie upodobaliśmy sobie nacechowane jasnością "tutaj". W tym stanie w pełni, natychmiast i bezpośrednio widzimy tylko "tutaj". Jego bliźniaczy odpowiednik, "tam", postrzegamy pośrednio. Jakie jest, możemy się co najwyżej domyślać, sądzić, zakładać czy przypuszczać – nie pojmujemy go bezpośrednio, wszystkimi zmysłami. Postrzegając dwa miejsca naraz, tracimy klarowność obrazu, zyskujemy jednak bezpośredni wgląd w "tam". – W takim razie, don Juanie, miałem rację: te spostrzeżenia były istotną częścią moich doznań – powiedziałem. – Nieprawda – rzekł. – Twoje przeżycia były dla ciebie ważne, bo otworzyły ci drogę do milczącej wiedzy. Dużo ważniejszą rolę odegrał jaguar. Jestem przekonany, że był on przejawem ducha. Pojawił się niepostrzeżenie, nie wiadomo skąd. Powiadam ci, mógł nas wykończyć w jednej chwili. To zwierzę było wyrazem działania sił tajemnych. Bez niego nie doznałbyś porywającej radości, nie nauczyłbyś się ani nie zrozumiał niczego. – Ale czy ten jaguar był prawdziwy? – zapytałem. – Możesz się założyć! Don Juan zauważył, że dla zwykłego człowieka pojawienie się zwierzęcia byłoby tylko budzącą grozę osobliwością – nie potrafiłby racjonalnie wytłumaczyć, co robi ono w Chihuahua, z dala od tropikalnej dżungli. Jednak czarownik za sprawą swojego powiązania z intencją wiedziałby, że to zwierzę otwierało drzwi percepcji, i nie potraktowałby go jako osobliwość, ale jako zaczyn gniewu. Na usta cisnęło mi się mnóstwo pytań, ale zanim zdołałem któreś z nich wypowiedzieć, już znałem odpowiedź. Przez chwilę wsłuchiwałem się w mój wewnętrzny dialog, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że bezgłośna świadomość odpowiedzi nie ma znaczenia – trzeba je wypowiedzieć, by miały jakąś wartość. Powiedziałem na głos pierwsze pytanie jakie przyszło mi do głowy. Poprosiłem don Juana, by wyjaśnił mi pewną sprzeczność: oto twierdził kiedyś, że punkt scalający może być poruszony jedynie przez ducha. Mówił też, że mój punkt został przesunięty przez moje uczucia przetworzone w intencję. – Tylko czarownicy potrafią zmienić swoje uczucia w intencję – oświadczył. – Intencja jest duchem, a więc to duch przesuwa ich punkty scalające. Mogło cię zmylić, kiedy mówiłem, że tylko czarownicy wiedzą o istnieniu ducha, a intencja jest wyłącznie ich domeną. To nieprawda: po prostu tak się dzieje w praktyce. W rzeczywistości czarownicy w większym od przeciętnych ludzi stopniu uświadamiają sobie swoje powiązanie z duchem i próbują tą więzią manipulować. To wszystko. Już ci mówiłem, że z intencją powiązane jest każde istnienie. Kilkakrotnie wydawało mi się, że don Juan chce coś dodać. Wahał się, najwidoczniej próbując znaleźć odpowiednie słowa. W końcu powiedział, że przebywanie w dwu miejscach naraz jest kamieniem milowym, wyznaczającym chwilę, w której punkt scalający czarownika osiąga miejsce milczącej wiedzy. Uzyskanie rozszczepionej percepcji bez pomocy z zewnątrz nazywa się swobodnym ruchem punktu scalającego. Zapewnił mnie, że każdy nagual konsekwentnie czyni wszystko, co w jego mocy, by wspomóc swobodny ruch punktu scalającego każdego ze swoich wychowanków. Te zdecydowane starania wtajemniczeni nazywają "zdobywaniem trzeciego punktu". – Zdobywanie trzeciego punktu jest najtrudniejszym aspektem wiedzy naguala i najważniejszą częścią jego zadania – kontynuował don Juan. – Nagual planuje ten swobodny ruch, a duch udostępnia mu niezbędne do jego wykonania środki. Nie planowałem niczego podobnego, dopóki ty się nie pojawiłeś. Do chwili naszego spotkania nie doceniałem olbrzymiego wysiłku, jaki włożył mój dobroczyńca w zaplanowanie tego ruchu za mnie. Zaplanowanie ruchu za uczniów jest trudnym zadaniem – ciągnął. – Jednak twardszy orzech do zgryzienia mają uczniowie, próbując pojąć, o co chodzi nagualowi. Spójrz na siebie: jak bardzo musisz się starać! Tak samo było ze mną. Najczęściej uważałem, że fortele ducha są tylko sztuczkami naguala Juliana. Dopiero później zdałem sobie sprawę, że zawdzięczam mojemu dobroczyńcy życie i powodzenie. Teraz wiem, że dał mi nieskończenie więcej. Ponieważ nie da się tego opisać, wolę powiedzieć, że nagual Julian podstępnie zmusił mnie do przyswojenia sobie trzeciego punktu odniesienia. Punkt ten jest tym, co daje nam
wolność postrzegania, jest intencją, duchem. Dzięki niemu myślą sięgamy tego, co nadprzyrodzone, przekraczamy własne granice i stykamy się z tym, czego nie da się opisać.


EosCris

14. DWA JEDNOKIERUNKOWE MOSTY

Siedzieliśmy z don Juanem przy stole w jego kuchni. Był wczesny ranek. Właśnie wróciliśmy do domu po spędzonej w górach nocy. Musieliśmy tam przenocować, tak długo trwało bowiem odtwarzanie mojej historii z jaguarem. Tej nocy, kiedy przypomniałem sobie rozszczepioną percepcję, ogarnęła mnie euforia, Don Juan swoim zwyczajem wykorzystał to, wywołując we mnie burzę zmysłowych doznań, których nazajutrz nie byłem sobie w stanie przypomnieć. Pozostała mi tylko euforia. – Odkrycie, że można być w dwu miejscach jednocześnie, jest bardzo podniecające – powiedział don Juan. – Nasz umysł jest intelektem, a intelekt wyobrażeniem, jakie mamy o sobie. Dlatego też; wszystko, co wykracza poza nasze mniemanie o nas samych, odstręcza nas albo przyciąga, zależnie od naszej natury. Przyjrzał mi się uważnie, po czym się uśmiechnął, jakby właśnie odkrył coś nowego. – Albo pociąga nas i odpycha zarazem – oświadczył. – Wygląda na to, że my dwaj jesteśmy właśnie tacy. Odparłem, że w moim przypadku nie chodzi o sprzeczne uczucia tego rodzaju, ale o to, że przeraża mnie ogrom możliwości tkwiących w dwoistym postrzeganiu. – Nie przeczę, że byłem w dwóch miejscach naraz – powiedziałem – ale napawa mnie to takim lękiem, że nie mogę dać wiary temu, co się stało. – Ty i ja mamy to do siebie, że z początku bardzo nas fascynują takie zjawiska, a po pewnym czasie całkowicie o nich zapominamy – zauważył don Juan i roześmiał się. – Jesteśmy do siebie bardzo podobni. Tym razem to ja wybuchnąłem śmiechem. Byłem pewien, że stroi sobie ze mnie żarty, choć jednocześnie biła od niego taka szczerość, że gotów byłem mu uwierzyć. Powiedziałem, że spośród jego uczniów tylko ja nauczyłem się nie wierzyć jego zapewnieniom, że jesteśmy mu równi. Pamiętam, jak w zaufaniu mówił swoim praktykantom, każdemu z osobna: "Ty i ja jesteśmy do siebie tacy podobni. Ale z nas durnie!" Byłem przerażony, widząc, że mu wierzą. – Ty nie przypominasz żadnego z nas, don Juanie – oświadczyłem. – Jesteś lustrem, w którym nie możemy dojrzeć swoich wizerunków. Nie potrafilibyśmy ci dorównać. – Widzisz rezultaty długotrwałych wysiłków – powiedział don Juan. – Masz przed sobą czarownika, który nauczył się w końcu wypełniać zamierzenia ducha, to wszystko. Na wiele sposobów opisywałem ci etapy, przez które przechodzi wojownik na swej drodze do wiedzy. Jeżeli chodzi o związek wojownika z intencją, można wyróżnić w nim cztery stadia. W pierwszej fazie wojownik nie ma żadnego pożytku ze swej zaśniedziałej więzi; w drugiej oczyszcza ją z naleciałości; w trzeciej uczy się nią posługiwać, a dopiero w czwartej uczy się akceptować plany abstrakcji. Don Juan twierdził, że osiągnięcie tej ostatniej fazy nie odmienia go w zasadniczy sposób, a jedynie czyni bardziej zaradnym. Tak więc kiedy zapewniał mnie i resztę praktykantów, że jest bardzo do nas podobny, wcale nie żartował. – Dobrze rozumiem twoje trudności – kontynuował. – Kiedy się z ciebie śmieję, przypomina mi się, jak sam się zachowywałem w podobnej sytuacji, i to mnie właśnie tak śmieszy. Ja również ze wszystkich sił trzymałem się zwykłego, codziennego życia. Wszystko mówiło mi, żebym przestał, ale nie potrafiłem. Tak jak ty, bez zastrzeżeń ufałem swojemu rozsądkowi, nie mając do tego najmniejszego powodu – nie byłem już przecież zwykłym człowiekiem. Byłem wtedy w takim samym położeniu, jak ty teraz. Niosła mnie fala codziennych zdarzeń, a ja zachowywałem się jak zwykły śmiertelnik. Desperacko trzymałem się swych kruchych intelektualnych schematów. Nie popełniaj tego błędu. – To nie ja trzymam się schematów, to one trzymają się mnie – powiedziałem, wywołując u don Juana salwę śmiechu. Oświadczyłem mu, że doskonale rozumiem, o co mu chodzi, jednak mimo iż się staram, nie potrafię się zachować, jak na czarownika przystało. Don Juan odpowiedział, że nie oswoiłem się jeszcze ze światem magii. Zadanie to jest utrudnione, jako że w świecie tym trzeba nawiązać ze wszystkim nowe związki, całkowicie różne od powiązań składających się na spójny obraz zwykłego świata. Stwierdził, że z jednej strony czarownicy nie mogą powrócić do swego starego, spójnego świata, a jednocześnie nie potrafią wykorzystać odmiennej
spójności świata magii. Ta nowa spójność jest wątła, mało stabilna. Nie daje czarownikom takiej pewności, jaką mieli, będąc zwykłymi ludźmi. – Jak więc rozwiązują ten problem? – zapytałem. – Nikt z nas niczego nie rozwiązuje – odpowiedział don Juan. – Może to za nas zrobić duch. Jeśli tak się stanie, czarownik będzie działać sprawnie w swym nowym świecie, nie wiedząc nawet, jak to się dzieje. Z tego powodu zawsze, od kiedy cię spotkałem, twierdziłem, że liczy się tylko nieskazitelność. Czarownik żyje nienagannie i najwidoczniej to wystarczy do rozwiązania problemu. Dlaczego tak jest, nikt nie wie. Milczał przez chwilę. Potem skomentował myśl, która właśnie przyszła mi do głowy, zupełnie jakbym ją wypowiedział na głos. Pomyślałem, że nieskazitelność zawsze kojarzyła mi się z religijną moralnością. – Nieskazitelność, jak ci już wiele razy mówiłem, to nie to samo, co moralność – oznajmił. – Ona ją tylko przypomina. Nieskazitelność to najlepszy ze sposobów wykorzystania naszych zasobów energetycznych. Oczywiście, takie postępowanie wymaga umiarkowania, rozwagi, prostoty, niewinności, a przede wszystkim porzucenia wyobrażeń o sobie samym. Przywodzi to na myśl klasztorną regułę, jednak nie ma z nią nic wspólnego. Czarownicy powiadają, że aby kierować duchem, czyli sterować ruchem punktu scalającego, potrzeba energii. Jedyną metodą jej zgromadzenia jest nieskazitelność. Don Juan wspomniał, że nie trzeba uczyć się magii, by poruszyć swój punkt scalający. Zdarza się, że ruch ten wywołują naturalne, aczkolwiek dramatyczne okoliczności w rodzaju wojny, poczucia krzywdy, stresu, zmęczenia, bezradności. Gdyby ludzie doświadczający takich sytuacji potrafili przyjąć ideologię czarownika, bez trudu byliby w stanie pogłębić ten naturalny ruch. Mogliby wówczas dokonać zadziwiających rzeczy zamiast starać się za wszelką cenę powrócić do normalnego życia. – Kiedy pogłębi się ruch punktu scalającego – kontynuował don Juan. – ignorant, na równi z człowiekiem uczącym się magii, staje się czarownikiem. Pogłębienie ruchu nieodwołalnie unieważnia poprzednią spójność. – W jaki sposób pogłębia się ten ruch? – zapytałem. – Przez wykorzenianie naszych wyobrażeń o sobie. Przesunięcie punktu scalającego czy zniszczenie spójności nie jest wcale takie skomplikowane. Trudniej jest zgromadzić odpowiednią ilość energii. Jeśli się tego dokona, wystarczy przesunąć punkt scalający i bez wysiłku sięgnąć po rzeczy nie dające się ogarnąć rozumem. Don Juan oświadczył, że przekleństwem człowieka jest to, że przeczuwa swe ukryte możliwości, ale nie śmie ich wykorzystać. Czarownicy powiadają, że nasza niedola wynika z głupoty, której wtóruje ignorancja. Dodał, że potrzebą naszych czasów stało się poznanie nowych koncepcji odnoszących się wyłącznie do naszego wewnętrznego świata, opisujących go z punktu widzenia czarownika, a nie przeciętnego człowieka. Ludzie potrzebują nauk dotyczących zachowania się w obliczu nieznanego, w obliczu własnej śmierci. Teraz bardziej niż kiedykolwiek wcześniej muszą poznać tajniki punktu scalającego. Niespodziewanie, bez uprzedzenia, nie dając mi czasu na przemyślenie jego słów, don Juan zaczął swą kolejną magiczną opowieść. Wspomniał, że przez cały rok był jedyną m łodą osobą w gospodarstwie naguala Juliana. Był wtedy tak skoncentrowany na własnych sprawach, że nawet nie zauważył, kiedy jego dobroczyńca przyjął do domu innych młodych ludzi. W pierwszych miesiącach drugiego roku jego pobytu do rezydencji przybyło trzech mężczyzn i cztery kobiety. Don Juan uważał, że są to tylko służący, osoby bez znaczenia. Jednego z nowo przybyłych uczyniono nawet jego asystentem. Don Juan był przekonany, że nagual Julian zwabił ich do domu i podstępnie nakłonił do pracy za darmo. Współczułby im, gdyby nie fakt, że tak ślepo ufali nagualowi, a poza tym ich przywiązanie do domu i wszystkich jego mieszkańców przyprawiało go o mdłości. Uznał, że wszyscy ci młodzi ludzie mają niewolniczą naturę i nie chciał mieć z nimi do czynienia. Musiał jednak przyjaźnić się z nimi i służyć im radą – nie miał wprawdzie na to ochoty, ale nagual Julian zaliczył to do jego obowiązków. Kiedy przychodzili do niego z jakąś sprawą, był nieodmiennie wstrząśnięty i poruszony ich życiowymi doświadczeniami. W skrytości ducha gratulował sobie, że jest w lepszym od nich położeniu. Wiedział, że ma więcej rozumu, niż wszyscy oni razem wzięci. Chełpił się przed nimi, że potrafi przejrzeć naguala na wylot, chociaż tak naprawdę nie mógł pojąć jego postępowania. miał się z ich chęci służenia innym pomocą. Uważał, że płaszczą się przed nagualem, mówił im wprost, że są bezlitośnie wykorzystywani przez znającego się na rzeczy tyrana. Do wściekłości doprowadzał go fakt, że cztery młode kobiety lgnęły do naguala Juliana i robiły wszystko, by sprawić mu przyjemność. By zapomnieć o swym gniewie, rzucał się w wir pracy albo
całymi godzinami czytał książki, które nagual miał w domu. Czytanie stało się jego pasją. Domownicy wkrótce zorientowali się, że kiedy czyta, nie należy mu przeszkadzać. Wyjątkiem był nagual Julian, który bardzo lubił go niepokoić. Starał się, by don Juan zaprzyjaźnił się z młodymi ludźmi. Powtarzał często, że wszyscy, włącznie z don Juanem, są jego uczniami, praktykantami sztuki magii. Don Juan był przekonany, że nagual Julian nie ma pojęcia o magii, ale nie mówił tego głośno. Przysłuchiwał się słowom naguala, nie dając im wiary. Jego niedowierzanie nie robiło na nagualu Julianie żadnego wrażenia. Zachowywał się jakby nigdy nic: udzielał nauk wszystkim swoim uczniom, nie pomijając don Juana. Od czasu do czasu zabierał ich na całonocne wycieczki w pobliskie góry, gdzie miał zwyczaj pozostawiać ich na bezdrożach na pastwę losu, oddając przewodnictwo don Juanowi. Choć nagual twierdził, że osamotnieni na pustkowiu odkryją ducha, jednak nigdy im się to nie udało. Jeśli nawet coś takiego miało miejsce, don Juan nic z tego nie pojął. Nagual Julian tak wielką wagę przywiązywał do poznania ducha, że zrozumienie jego istoty stało się obsesją don Juana. Podczas jednej z nocnych wypraw nagual Julian nakłaniał don Juana, by ten "poszedł śladem ducha", nawet jeśli nie jest w stanie go zrozumieć. – Oczywiście, nagual mógł mieć na myśli tylko jedną rzecz, ruch punktu scalającego – powiedział don Juan. – Wierzył, że sformułowanie "idź śladem ducha" trafi mi do przekonania. Uważałem, że plecie bzdury. W tym okresie miałem już w łasne zdanie i światopogląd, byłem przeświadczony, że duch to nic innego, jak charakter, wola, siła czy śmiałość. Sądziłem, że nie muszę ich szukać: miałem wszystkie te cechy. Nagual Julian twierdził stanowczo, że duch jest czymś nieokreślonym: nie można odczuć jego obecności, a tym bardziej mówić o nim. Można go jedynie przywołać, uznając jego istnienie. Odpowiedziałem mu wtedy tak samo, jak ty: nie da się wezwać czegoś, co nie istnieje. Don Juan powiedział mi, że tak długo spierał się z nagualem, aż ten w końcu przyrzekł mu przy wszystkich domownikach, że jednym ruchem pokaże mu nie tylko, czym duch jest, ale również jak go określić. Obiecał uczcić lekcję don Juana, wydając wielkie przyjęcie dla domowników, a nawet dla sąsiadów. Don Juan wtrącił, że w tamtych latach, przed Rewolucją Meksykańską, nagual Julian i siedem jego towarzyszek mogli bez trudu uchodzić za zamożnych właścicieli dużego gospodarstwa. Nikt nie wątpił w ich wizerunek, zwłaszcza naguala Juliana, bogatego i przystojnego: dziedzica, który poświęcił karierę duchownego dla opiekowania się swoimi siedmioma niezamężnymi siostrami. Pewnego razu w deszczowej porze roku nagual Julian oznajmił, że kiedy tylko przestanie padać, wyda obiecane don Juanowi wspaniałe przyjęcie. I rzeczywiście: w pewne niedzielne popołudnie zabrał wszystkich domowników nad brzeg wezbranej od opadów rzeki. Nagual jechał konno, a don Juan biegł za nim w stosownej odległości. Zawsze poruszali się w ten sposób, na wypadek, gdyby spotkali sąsiadów, dla których don Juan był tylko osobistym służącym dziedzica. Nagual uznał, że najodpowiedniejszym na piknik miejscem będzie wysoki brzeg rzeki. Kobiety przygotowały posiłek i napoje. Specjalnie na przyjęcie sprowadzono z miasta muzyków. Na fetę sproszono również pracowników hacjendy, sąsiadów, a nawet przechodzących wędrowców, których przyciągnęły odgłosy zabawy. Jedzono i pito, ile dusza zapragnie. Nagual tańczył ze wszystkimi kobietami, śpiewał i recytował wiersze. Opowiadał dowcipy i, ku wielkiej uciesze zgromadzonych, odegrał przy pomocy pań parę zabawnych scenek. W pewnej chwili zapytał, czy ktoś z obecnych – w szczególności uczniów – chciałby uczyć się wraz z don Juanem. Wszyscy się wymówili, zdając sobie sprawę z bezpardonowych zagrywek gospodarza. Wtedy nagual Julian zapytał don Juana, czy na pewno chce się dowiedzieć, czym jest duch. Don Juan musiał przytaknąć, po prostu nie mógł się już wycofać. Oświadczył, że jest w pełni gotowy. Nagual poprowadził go nad wzburzoną rzekę i kazał mu uklęknąć. Następnie zaczął wypowiadać d ługie zaklęcie, którym wzywał moce wiatru i gór i prosił siły rzeki, by udzieliły don Juanowi porady. Nagual wypowiedział to pełne znaczenia zaklęcie tak lekceważącym tonem, że wszyscy wybuchnęli śmiechem. Kiedy skończył mówić, poprosił don Juana, by stanął przed nim z zamkniętymi oczami. Następnie wziął go jak dziecko na ręce i wrzucił do spienionej wody, krzycząc: "tylko nie obrażaj się na rzekę, na miłość boską!" Wspominając to wydarzenie, don Juan skręcał się ze śmiechu. Być może w innych okolicznościach historia ta rozśmieszyłaby również mnie, wtedy jednak bardzo mnie przygnębiła. – Trzeba było widzieć ich miny – mówił don Juan. – Kiedy spadałem, dostrzegłem wyraz przerażenia na twarzach uczestników zabawy. Nikt się nie spodziewał, że ten piekielny nagual zrobi coś takiego. Kiedy don Juan wpadł do wody, pomyślał, że nadszedł jego koniec. Nie potrafił zbyt dobrze pływać i od razu poszedł na dno. Gdy tonął, nie mógł sobie darować, że dopuścił do tego, co się stało. Gniew

nie pozwolił mu wpaść w panikę. Myślał tylko o tym, że nie zamierza zginąć w tej przeklętej rzece, z rąk tego pieprzonego faceta. Kiedy dotknął stopami dna, odbił się od niego. Rzeka nie była głęboka, ale rozlewała się szeroko. Don Juan płynął pieskiem, usiłując przeciwstawić się bystremu prądowi. Rzeka niosła go coraz dalej. Walka z żywiołem wprowadziła go w dziwny stan, dzięki któremu zrozumiał swój błąd. Był człowiekiem pełnym gniewu – kipiąca złość powodowała, że nienawidził innych i przeciwstawiał się im. Wobec rzeki nie mógł jednak zachowywać się tak, jak zwykł był to czynić: nienawidzić jej, walczyć z nią, tracić cierpliwość, czy okazywać zdenerwowanie. Jedyne, co mógł, to płynąć z prądem. Wspominając to wydarzenie, don Juan oświadczył, że owa refleksja umożliwiła to, co miało się stać w następnej chwili: niczym kropla przepełniająca czarę, wywołała swobodny ruch jego punktu scalającego. Niespodziewanie, nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, poczuł, że zamiast unosić się na wodzie, biegnie brzegiem rzeki. Gnał tak prędko, że nie mógł się nad tym zastanowić. Niosła go jakaś olbrzymia siła – przelatywał nad kamieniami i zwalonymi drzewami, jakby ich tam wcale nie było. W pewnym momencie zdecydował się spojrzeć na płynącą obok rwącą rzekę. W rdzawej wodzie ujrzał samego siebie, miotanego bystrym nurtem. Nigdy w życiu nie spodziewałby się takiego widoku. Bez udziału intelektu zorientował się, że znajduje się jednocześnie w dwóch miejscach. W jednym z nich, we wzburzonej rzece, był bezradny – potrzebował pomocy. Całą swoją energię skierował na uratowanie się. Bez zastanowienia zaczął zmieniać kierunek ruchu, tak by oddalić się od brzegu. Było to niezmiernie trudne: musiał dać z siebie wszystko, by skręcić choć odrobinę. Miał wrażenie, że wlecze za sobą pień drzewa. Odchylenie toru o kilka jardów zajęło mu całą wieczność. Wysiłek był zbyt wielki. Niespodziewanie przestał biec, a zaczął spadać w głąb przepastnej studni. Wpadł do wody. Była tak zimna, że krzyknął. Wtedy okazało się, że płynie rzeką, niesiony jej wartkim nurtem. Ponowne znalezienie się w rwącej wodzie tak go wystraszyło, że ze wszystkich sił zapragnął znaleźć się, zdrowy i cały, na brzegu. I oto w jednej chwili był znowu na suchym lądzie, biegł na złamanie karku równolegle do rzeki, ale w pewnej od niej odległości. Biegnąc, spojrzał na płynącą szybko wodę i zobaczył siebie, usiłującego utrzymać się na powierzchni. Chciał krzyknąć, nakazać temu drugiemu don Juanowi płynąć pod kątem do nurtu, ale nie potrafił wykrztusić ani słowa. Niezmiernie cierpiał z powodu swej pozostającej w wodzie części. Ten ból stał się łączącym ich pomostem: natychmiast znalazł się znowu w rzece, próbując

EosCris

skręcić w stronę brzegu. Przenoszenie się pomiędzy dwoma miejscami było tak niesamowite, że zapomniał o strachu. Nie dbał już o swój los. Na przemian płynął rzeką i biegł jej brzegiem, sam decydował, kiedy dokonać zmiany. W każdym razie ciągle skręcał w lewo, oddalając się od rzeki lub płynąc w stronę lewego brzegu. Po przepłynięciu około pięciu mil udało mu się wreszcie wydostać z wody. Tam, w nadbrzeżnych zaroślach pozostał przez ponad tydzień. Czekał, aż woda opadnie i będzie mógł przeprawić się na drugą stronę. Musiał też ochłonąć z przerażenia i zebrać siły. Opowiadając o tym zdarzeniu, don Juan powiedział, że intensywne i długotrwałe uczucia związane z walką o życie przesunęły jego punkt scalający bezpośrednio w położenie milczącej wiedzy. Ponieważ nigdy nie przywiązywał wagi do tego, co nagual Julian mówił mu o punkcie scalającym, nie wiedział, co się z nim dzieje. Przerażała go myśl, że już nigdy nie będzie normalny. Kiedy jednak zbadał swą rozszczepioną percepcję, spodobała mu się możliwość wykorzystania jej w praktyce. Ta dwoistość trwała całymi dniami. Potrafił wcielać się w jedną ze swych postaci albo być obydwiema naraz. Gdy był jednocześnie dwiema osobami, żadna z nich nie działała skutecznie, a rzeczy traciły swą wyrazistość – z tego powodu tą formą dwoistości więcej się nie zajmował. Natomiast stawanie się tylko jedną otwierało przed nim niepojęte możliwości. Gdy w zaroślach dochodził do siebie, ustalił, że jedna z jego postaci jest bardziej ruchliwa od drugiej, potrafi przebywać w mgnieniu oka duże odległości oraz wyszukiwać kryjówki i znajdować pożywienie. Wcielając się w tę osobę, udał się pewnego razu do domu naguala, by zobaczyć, czy martwią się tam jego nieobecnością. Usłyszał, że młodzież lamentuje z jego powodu – było to dla niego niespodzianką. Bardzo mu się spodobało, że może sprawdzić, co o nim myślą, i byłby przyglądał się im bez końca, gdyby nie nagual Julian, który złapał go i położył kres jego poczynaniom. Była to jedyna chwila, w której don Juan naprawdę lękał się naguala Juliana. Słyszał, jak nagual każe mu zaprzestać tego bezsensownego postępowania. Nagual pojawił się znienacka, w postaci czarnego, dzwonowatego, masywnego obiektu, i mocno schwycił don Juana. Trudno powiedzieć, w jaki sposób go złapał, w każdym razie jego uścisk był bardzo bolesny: don Juan poczuł ostry, szarpiący ból w żołądku i pachwinie. – W jednej chwili znalazłem się znowu nad brzegiem rzeki. – wspominał don Juan. – Wstałem, przeszedłem wodę, której poziom niedawno się obniżył, i poszedłem w stronę domu. Tu przerwał i zapytał mnie, co sądzę o tej historii. Odpowiedziałem, że jego opowiadanie zrobiło na

mnie piorunujące wrażenie. – Mogłeś przecież utonąć! – niemal krzyczałem, oburzony. – Co za okrucieństwo! Nagual Julian musiał oszaleć! – Poczekaj chwilę – zaprotestował don Juan. – Nagual Julian postępował w nieludzki sposób, ale nie był szalony. Jako nagual i nauczyciel zachował się bez zarzutu: wykonał to, co do niego należało. Owszem, mogłem zginąć. Wszyscy musimy ryzykować. Jeżeli chodzi o ciebie, mało brakowało, a pożarłby cię jaguar. Mogłeś też umrzeć z powodu wielu spraw, z którymi cię zapoznawałem. Nagual Julian był władczy, bezpośredni i śmiały. Dążył wprost do celu. Uważałem, że chociaż nagual Julian udzielił don Juanowi wartościowej lekcji, jego metody były dziwaczne i niewspółmierne do zamierzonych skutków. Zwierzyłem się don Juanowi, że nie dawało mi spokoju to, co słyszałem dotąd o nagualu Julianie. Miałem o nim bardzo złe zdanie. – Boisz się chyba, że pewnego dnia wrzucę cię do rzeki albo każę ci założyć sukienkę – odpowiedział, śmiejąc się. – To dlatego nie akceptujesz naguala Juliana. Przyznałem mu rację, a on zapewnił, że nie zamierza powtarzać metod swojego dobroczyńcy, gdyż nie potrafi za ich pomocą osiągnąć właściwych efektów. Uważał, że jest równie bezwzględny jak nagual Julian, ale brakuje mu wprawy niezbędnej do stosowania takich sposobów. – W tamtym czasie – kontynuował don Juan – nie doceniałem jego mistrzostwa, a z pewnością nie podobało mi się to, co ze mną zrobił. Teraz, im dłużej się nad tym zastanawiam, coraz bardziej podziwiam styl, z jakim przeniósł mnie wprost w położenie milczącej wiedzy. Don Juan powiedział, że pod wpływem tego niezwykłego przeżycia kompletnie zapomniał o potworze. Całą drogę powrotną przebył samodzielnie. Kiedy był już prawie u drzwi domu naguala Juliana, zmienił zdanie i poszedł szukać pocieszenia u naguala Eliasa. Stary nagual pokazał mu sens tkwiący w poczynaniach naguala Juliana. Kiedy nagual Elias usłyszał historię don Juana, nie mógł ukryć podniecenia. Z entuzjazmem wyjaśnił mu, że jego dobroczyńca jest znakomitym tropicielem, którego zawsze interesują praktyczne zagadnienia i który bez końca poszukuje pragmatycznych rozwiązań i punktów widzenia. Tamtego dnia, nad rzeką, swoim postępowaniem dowiódł, że jest mistrzem sztuki osaczania. Wszyscy goście byli nim zauroczeni. Wydaje się, że nawet rzeka była na jego rozkazy. Nagual Elias utrzymywał, że kiedy don Juan walczył o życie z wartkim nurtem, rzeka pomogła mu pojąć, czym jest duch. Dzięki temu zdołał wkroczyć bezpośrednio w dziedzinę milczącej wiedzy. Wspominając tamte czasy, don Juan stwierdził, że był wtedy tylko niedoświadczonym młokosem: słuchał naguala Eliasa, nie rozumiejąc ani słowa, choć żywił dla jego żarliwości niekłamany podziw. Nagual Elias wyjaśnił don Juanowi, że tropiciele przykładają wielką wagę do brzmienia i znaczenia słów. Są one dla nich kluczami otwierającymi wszystko, co zamknięte. Dlatego też tropiciele muszą określić swój cel przed przystąpieniem do jego realizacji. Nie mogą jednak od samego początku wyjawić swojego głównego zamierzenia, dlatego starannie dobierają s łowa, by decydujący cios był zaskoczeniem. Nagual Elias nazwał takie postępowanie budzeniem intencji. Wyjaśnił don Juanowi, że nagual Julian obudził intencję, podkreślając z przesadą przed wszystkimi domownikami, że jednym ruchem pokaże don Juanowi, czym jest duch i jak go określić. Ta wypowiedź była kompletnie bezsensowna, gdyż nagual Julian wiedział, że ducha nie da się opisać. Jest oczywiste, że chciał, by don Juan znalazł się w miejscu milczącej wiedzy. Kiedy nagual Julian złożył oświadczenie mające ukryć jego prawdziwy ceł, zebrał tylu ludzi, ilu zdołał, czyniąc ich wszystkich świadomymi czy bezwiednymi współsprawcami. Słyszeli, co zamierza, ale nie wiedzieli, co naprawdę chce przez to powiedzieć. Nagual Elias błędnie zakładał, że kiedy don Juan pozna prawdę, przestanie być tak nieznośnie buntowniczy i wyniosły. Cierpliwie kontynuował wyjaśnienia. Stwierdził, że kiedy don Juan zmagał się z nurtem rzeki, dotarł do trzeciego punktu. Wytłumaczył, że pozycję milczącej wiedzy nazywa się trzecim punktem, gdyż przed jego osiągnięciem należy przejść przez drugi punkt, czyli bezlitosne miejsce. Oświadczył, że kiedy punkt scalający don Juana zyskał odpowiednią mobilność, don Juan stał się człowiekiem dwoistym, dzięki czemu mógł przebywać jednocześnie w dwóch miejscach: w miejscu rozumu i miejscu milczącej wiedzy, albo swobodnie się między nimi przenosić. Nagual Elias był zdania, że don Juan dokonał wspaniałej rzeczy. Był tak zachwycony, że uściskał go jak małego chłopca. Wciąż powtarzał, że don Juan, pomimo swej ignorancji – a może właśnie z jej powodu – przesłał całą swą energię z jednego miejsca w drugie. Nagual sądził, że świadczy to o naturalnej, bardzo korzystnej mobilności punktu scalającego don Juana. Wyjaśnił, że punkty scalające wszystkich ludzi są mobilne z natury, jednak większość z nas prawie nigdy tej zdolności nie wykorzystuje. Do spontanicznego przemieszczenia punktu może dojść albo pod wpływem czarownika – jak to było w przypadku don Juana – albo w dramatycznych okolicznościach, na przykład w trakcie walki o życie. Zasłuchany don Juan był zahipnotyzowany głosem starego naguala. Kiedy słuchał uważnie, nadążał za biegiem jego rozumowania – z nagualem Julianem nigdy mu się to nie zdarzyło. Nagual Elias kontynuował wyjaśnienia. Otóż ludzkość jak mówił, znajduje się w pierwszym punkcie, odpowiadającym rozumowi, jednak lokalizacja punktów scalających większości ludzi nie odpowiada dokładnie tej pozycji. Ci, których punkty znajdują się dokładnie w położeniu rozumu, są prawdziwymi przywódcami ludzkiej rasy. Ludzie ci, czyniący genialny użytek ze swojego rozumu, najczęściej pozostają nieznani. Kiedyś, dawno temu, ludzkość znajdowała się w trzecim punkcie, który, rzecz jasna, był wtedy odpowiednikiem pierwszego. Później ludzie przenieśli się do miejsca rozumu. W czasach gdy pierwszym punktem była milcząca wiedza, sytuacja była podobna: Punkty scalające większości ludzi wcale nie były położone dokładnie w miejscu milczącej wiedzy. Oznacza to, że przywódcami są zawsze ci, których punkty scalające leżą w miejscu ściśle

EosCris

odpowiadającym położeniu intelektu albo milczącej wiedzy. Pozostali są tylko widzami: w przeszłości byli to miłośnicy bezgłośnej wiedzy, teraz można ich zaliczyć do wielbicieli rozumu. To z tej większości wywodzą się ci, którzy podziwiają wielkich obu pozycji i śpiewają hymny na ich cześć. Nagual stwierdził, że ludzkość dłużej przebywała w położeniu milczącej wiedzy i dlatego właśnie my, ludzie, tak bardzo jej pragniemy. Don Juan poprosił starego naguala o wyjaśnienie, czego właściwie oczekuje nagual Julian. Pytanie to wydało się nagualowi Eliasowi bardziej dojrzałe i inteligentne, niż było w istocie. Swoją odpowiedź sformułował w taki sposób, że don Juan nie był w stanie nic z niej zrozumieć. Odrzekł, że nagual Julian swoimi naukami próbuje naprowadzić punkt scalający don Juana na pozycję rozumu, tak aby don Juan potrafił myśleć samodzielnie zamiast stać się jednym z sentymentalnych prostaczków rozmiłowanych w metodycznych dziełach intelektu. Jednocześnie nagual Julian stara się uczynić z don Juana prawdziwego, oderwanego od przypadkowych spraw czarownika, który nie będzie miał nic wspólnego z masą nieoświeconych wielbicieli nieznanego. Nagual Elias zapewnił don Juana, że jedynie człowiek będący uosobieniem intelektu może bez trudu przemieścić swój punkt scalający i stać się wcieleniem milczącej wiedzy. Tylko ci, którzy stoją dokładnie na jednej z dwóch pozycji, mogą jasno widzieć tę drugą. To właśnie dzięki temu nastąpił wiek rozumu: z położenia milczącej wiedzy nietrudno było dostrzec pozycję intelektu. Stary nagual powiedział don Juanowi, że od milczącej wiedzy w stronę rozumu przechodzi się po jednokierunkowym moście zwanym "troską". Ci, którzy naprawdę poznali milczącą wiedzę, wchodzą nań, gdy zaczynają poszukiwać jej źródeł. Drugi jednokierunkowy most, wiodący od rozumu ku milczącej wiedzy, nazywa się "czystym zrozumieniem". Most ten utożsamia uświadomienie sobie przez człowieka rozumu tego, że intelekt jest tylko jedną z wielu wysp zagubionych wśród bezkresne– go oceanu. Nagual dodał, że korzystać z obydwu mostów może tylko czarownik pozostający w bezpośrednim kontakcie z duchem – siłą udostępniającą obydwie pozycje. Podkreślił, że wszystko, co tamtego dnia uczynił nad rzeką nagual Julian, było spektaklem przeznaczonym nie tyle dla zebranych gapiów, ile dla ducha, obserwującej jego poczynania mocy. Swoimi spontanicznymi harcami i figlami cieszył wszystkich, a zwłaszcza moc, do której się zwracał. Nagual Elias zapewnił don Juana, że duch słucha tylko tych, którzy przemawiają w języku gestów. Należy przez to rozumieć nie umowne znaki czy mowę ciała, ale wszystko, co robi się żywiołowo, z rozmachem czy poczuciem humoru. Robiąc ukłon w stronę ducha, czarownicy wydobywają z siebie wszystko, co najcenniejsze, i bezgłośnie ofiarowują to abstrakcji.


15. WYBÓR WŁASNEJ POWIERZCHOWNOŚCI

Don Juan chciał, żebyśmy przed moim powrotem do domu jeszcze raz wybrali się w góry, do wyprawy tej jednak nigdy nie doszło. W zamian poprosił mnie o podwiezienie do miasta – musiał się tam z kimś spotkać. Po drodze mówił o wszystkim, tylko nie o intencji. W gruncie rzeczy byłem z tego zadowolony. Po południu, kiedy załatwił już swoje sprawy, poszliśmy odpocząć w jego ulubionym miejscu: na jednej ze stojących w rynku ławek. Byłem zmęczony i senny, jednak w pewnej chwili niespodziewanie się ożywiłem, a mój umysł stał się niezwykle lotny. Byłem zaskoczony tą odmianą, co rozśmieszyło don Juana, który od razu zorientował się, co się dzieje. Kiedy przemówił, wyjął mi z ust to, co właśnie chciałem powiedzieć. Być może było akurat odwrotnie: to ja wyłuskałem jedną z jego myśli. – Gdyby spojrzeć na życie przez pryzmat godzin, a nie lat, byłoby niezwykle długie – stwierdził. – Nawet liczone w dniach wydawałoby się nie mieć kresu. Myślałem dokładnie o tym samym. Potem powiedział, że czarownik mierzy swoje życie godzinami. Jego jedna godzina odpowiada swoją intensywnością całemu życiu zwykłego człowieka. Ta intensywność przydaje się przy magazynowaniu informacji w ruchach punktu scalającego. Nalegałem, by wyjaśnił to bliżej. Przypomniałem sobie, że widząc moje trudności z notowaniem naszych rozmów, polecił mi kiedyś pewien sposób metodycznego przechowywania zebranych przeze mnie informacji na temat świata magii. Miałem je nie tyle zapisywać na papierze czy zapamiętywać, ile przechowywać w ruchach mojego punktu scalającego. – Nawet najmniejsze przesunięcie punktu scalającego udostępnia percepcji nowe, odrębne obszary – powiedział don Juan. – Tam właśnie można przechowywać informacje: nasze doznania zebrane w labiryntach świadomości. – Ale jak można magazynować informacje w czymś tak nieuchwytnym? – zapytałem. – Umysł jest równie mglisty. Polegasz na nim, bo go znasz – odparł don Juan. – Ruch punktu scalającego wywołuje podobne skutki, ale nie jesteś z nimi tak obeznany. – Chciałbym się tylko dowiedzieć, w jaki sposób gromadzi się informacje. – Zawierają je nasze doświadczenia – wyjaśnił don Juan. – Kiedy po pewnym czasie czarownik przesunie swój punkt scalający w to samo miejsce, w którym punkt znajdował się w czasie jakiegoś wydarzenia, przeżywa je na nowo. Wywołane w ten sposób wspomnienie odtwarza wszystkie informacje zgromadzone w ruchu punktu scalającego. Intensywność jest nieodłącznym atrybutem przemieszczania punktu scalającego. Ty na przykład żyjesz w tej chwili bardziej intensywnie niż zwykle, a więc, by tak rzec, gromadzisz intensywność. Pewnego dnia przeżyjesz ten moment na nowo, przesuwając swój punkt scalający na powrót w to miejsce, w którym się obecnie znajduje. Tak właśnie czarownicy przechowują informacje. Powiedziałem don Juanowi, że chociaż w ciągu ostatnich kilku dni przywołałem wiele wydarzeń z przeszłości, jednak nie zauważyłem, by jakąkolwiek rolę odegrały w tym jakieś szczególne procesy myślowe. – Jak można rozmyślnie odtwarzać zdarzenia z przeszłości? – zapytałem. – Intensywność, będąca jednym z aspektów intencji, w naturalny sposób powiązana jest z blaskiem oczu czarownika – wyjaśnił don Juan. – Aby przywołać któryś z odosobnionych obszarów percepcji, czarownik musi jedynie wybrać określony blask swoich oczu, związany z miejscem, do którego pragnie powrócić. No, ale o tym już ci mówiłem. Byłem chyba bardzo zafrapowany, bo don Juan przyglądał mi się z poważną miną. Kilka razy próbowałem wykrztusić jakieś pytanie, ale nie byłem w stanie zebrać myśli. – Czarownik żyje intensywniej od zwykłego człowieka – odezwał się don Juan – i dlatego w ciągu godziny może doświadczyć tyle, ile tamten przez całe życie. Przesuwając swój punkt scalający w nową, nieznaną pozycję, czarownik zużywa więcej energii niż zazwyczaj. Ten naddatek energii nazywa się intensywnością. Wszystko, co mówił, było dla mnie niezwykle jasne i proste, chociaż znaczenie jego słów wystawiało na próbę mój zdrowy rozsądek. Don Juan spojrzał mi prosto w oczy i przestrzegł mnie przed typową dla czarowników zwodniczą reakcją: pragnieniem wyjaśnienia przeżyć w świecie magii w kategoriach rozumu. – Czarownicy traktują swoje niespotykane doświadczenia jak swoiste zagadki – powiedział. – Przy ich pomocy osaczają samych siebie. Ich, jako tropicieli, kartą atutową jest świadomość roli percepcji w naszym życiu i świadomość jej niezmierzonych możliwości. Wyznałem, że obawiam się właśnie tych niecodziennych możliwości. – Aby się chronić przed tym bezmiarem – rzekł don Juan – czarownicy uczą się zachowywać odpowiednie proporcje pomiędzy czterema nierozłącznymi elementami: bezwzględnością, sprytem, cierpliwością i wdziękiem. Chcąc doskonalić te cechy, czynią je swoim celem. Jest oczywiste, że te elementy są pozycjami punktu scalającego. Potem oznajmił, że te cztery czynniki z założenia kierują każdym postępkiem czarownika. Właściwie należałoby powiedzieć, że czarownik zawsze działa i przygotowuje się do działania z największą starannością, dbając o zachowanie pomiędzy tymi czterema zasadami określonych proporcji. – Czarownicy używają tych czterech form osaczania, czterech różnych stanów psychicznych, czterech odcieni intensywności – ciągnął don Juan – do naprowadzenia swoich punktów scalających na wybrane pozycje. Niespodziewanie zauważyłem, że jest poirytowany. Zapytałem, czy mu się nie naprzykrzam moimi prośbami o wyjaśnienia. – Nie mogę się po prostu nadziwić, że nasza racjonalność przywodzi nas do zguby – odpowiedział. – Nasza skłonność do rozważania, stawiania pytań i poszukiwania odpowiedzi odsuwa nas od magii, będącej próbą dotarcia do miejsca milczącej wiedzy. Wiedzy tej nie da się zdobyć rozumowo – trzeba jej doświadczyć. Uśmiechał się, a jego oczy płonęły jak pochodnie. Powiedział, że czarownicy, chcąc się uchronić przed przemożnym wpływem milczącej wiedzy, opracowali sztukę osaczania. Polega ono na nieznacznym, ale ciągłym przemieszczaniu punktu scalającego. Dzięki temu czarownicy zyskują na czasie i znajdują oparcie w swoim nowym świecie. – Jedną z technik sztuki osaczania – kontynuował – jest kontrolowany kaprys. Czarownicy uważają, że jest to jedyna przydatna metoda zajmowania się w łasną osobą w odmiennych stanach świadomości i percepcji oraz wpływania na innych w zwyczajnym, codziennym życiu. Don Juan przedstawił mi kiedyś kontrolowany kaprys jako umiejętność celowego wprowadzania innych w błąd albo sztukę udawania, że jest się bez reszty pochłoniętym daną czynnością – sztukę doskonałej, pełnej symulacji. Kontrolowany kaprys jest nie zwykłym oszustwem, ale wymyślnym, pełnym artyzmu sposobem na oddzielenie się od wszystkiego przy jednoczesnym pozostawaniu jego częścią. – Kontrolowany kaprys jest niełatwą sztuką – mówił dalej don Juan. – Trudno się jej wyuczyć. Wielu czarowników nie ma do niej zamiłowania: nie dlatego, by było w niej coś złego, ale dlatego, że jej praktykowanie zużywa mnóstwo energii. Przyznał, że skrupulatnie tę sztukę praktykuje, ale nie lubi jej specjalnie, ponieważ jego dobroczyńca był w niej bardzo biegły. Być może niedostatki osobowości – określił siebie jako osobę nieszczerą i małostkową – sprawiły, że brakuje mu tej zręczności, niezbędnej do praktykowania kontrolowanego kaprysu. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem. Przestał mówić i przyglądał mi się ze złośliwym błyskiem w oku. – Stykamy się z magią już w pełni ukształtowani – powiedział i z rezygnacją wzruszył ramionami. – Jedyne, co możemy, to stosować kontrolowany kaprys i śmiać się z siebie samych. Wczuwając się w jego położenie, zapewniłem, że nie jest fałszywy ani małostkowy. – Ależ to są podstawowe cechy mojej osobowości! – obstawał przy swoim. Ja z kolei upierałem się, że się myli. – Praktykujący kontrolowany kaprys tropiciele uważają, że jeśli chodzi o ludzką osobowość, można wyróżnić jej trzy rodzaje – powiedział, a na jego twarzy pojawił się uśmiech, jakim zawsze mnie obdarzał, gdy zapędzał mnie w kozi róg. – To absurd – zaprotestowałem. – Ludzkie zachowanie jest zbyt złożone, by można było je tak łatwo sklasyfikować. – Tropiciele powiadają, że nie jesteśmy tak skomplikowani, jak się nam wydaje – odparł. – Wszyscy należymy do jednej z trzech kategorii. Zaśmiałem się nerwowo. W innych okolicznościach wziąłbym takie stwierdzenie za żart, jednak tym razem wiedziałem na pewno, że don Juan nie żartuje. – Mówisz poważnie? – spytałem najgrzeczniej, jak umiałem. – Najzupełniej – odrzekł don Juan i roześmiał się. Jego śmiech odprężył mnie trochę. Don Juan tymczasem dalej objaśniał klasyfikację, jaką posługują się tropiciele. Powiedział, że ludzie zaliczający się do pierwszej kategorii są znakomitymi sekretarkami, asystentami czy towarzyszami. Mają bardzo żywą, choć niezbyt budującą osobowość. Są uczynni, troskliwi, dobrze wychowani, zabawni, niewinni i delikatni. Kochają dom i do pewnych granic nawet nieźle sobie radzą. Jednym słowem, są najmilszymi ludźmi pod słońcem, ale mają jedną poważną wadę: nie potrafią być samodzielni. Muszą zawsze mieć kogoś, kto by nimi kierował. Kiedy wskaże się im drogę – nawet niezwykle trudną albo przeciwną ich zamierzeniom – potrafią dokonać zadziwiających czynów. Pozostawieni sami sobie, giną. Ludzie należący do drugiej klasy nie są ani trochę przyjemni. Są małostkowi, mściwi, zazdrośni, zawistni i samolubni. Mówią wyłącznie o sobie i zazwyczaj żądają, by inni dostosowali się do ich wymogów. Zawsze przejmują inicjatywę, nawet jeśli źle się z tym czują. Łatwo ich wytrącić z równowagi, a trudno zadowolić. Nie potrafią się odprężyć, żyją w poczuciu zagrożenia. Im mniej bezpiecznie się czują, tym bardziej są nieprzyjemni dla otoczenia. Ich główną wadą jest to, że mogliby zabić, byle przewodzić innym. Do trzeciej kategorii zalicza się osoby, które nie są ani miłe, ani nieprzyjemne. Nikomu nie służą ani się nie narzucają – inni ludzie są im raczej obojętni. Mają o sobie wygórowane mniemanie, oparte wyłącznie na własnych marzeniach i pobożnych życzeniach. Jedynym, co wychodzi im świetnie, jest oczekiwanie, że sprawy same się ułożą. Czekają, aż ktoś ich odkryje albo zdobędzie ich serce. Nie ma dla nich nic łatwiejszego niż wyobrażanie sobie swych przyszłych wielkich osiągnięć, obiecują wiele, ale nie dotrzymują przyrzeczeń, bo brakuje im odpowiednich umiejętności. Don Juan oświadczył, że on z całą pewnością należy do drugiej klasy. Poprosił, bym z kolei ja określił swoją przynależność. Trzeba powiedzieć, że tym pytaniem zabił mi klina. Moje zakłopotanie bardzo go rozbawiło, ze śmiechu prawie tarzał się po ziemi. Pod jego naciskiem z niechęcią wysunąłem przypuszczenie, że jestem mieszanką tych trzech typów. – Przestań chrzanić o jakichś mieszankach – powiedział, wciąż się śmiejąc. – Jesteśmy istotami nieskomplikowanymi i każdy z nas należy do jednej z tych trzech kategorii. Mnie się wydaje, że ty również jesteś przedstawicielem drugiego typu. Tropiciele nazywają ich gnojkami. Zacząłem protestować, mówiąc, że ta klasyfikacja jest poniżająca. Nie wygłosiłem jednak na ten temat dłuższej tyrady, jak zamierzałem. Zauważyłem tylko, że gdyby ta klasyfikacja odzwierciedlała rzeczywistość, każdy z nas byłby na wieki uwięziony w jednej z trzech kategorii, bez szansy na zmianę albo wybawienie. Don Juan zgodził się ze mną i stwierdził, że dokładnie tak sprawy się mają. Dodał jednak, że istnieje sposób wyzwolenia się z tych więzów. Czarownicy już dawno nauczyli się, że cała ta klasyfikacja dotyczy tylko naszych wyobrażeń o sobie. – Problem polega na tym, że traktujemy siebie poważnie – powiedział don Juan. – To, do jakiej kategorii przynależy nasz wizerunek, jest dla nas istotne, ponieważ jesteśmy zarozumiali. Gdybyśmy wyzbyli się próżności, nie dbalibyśmy o to, do jakiej klasy się zaliczamy. – Jestem gnojkiem i zawsze nim pozostanę – dodał, trzęsąc się ze śmiechu. – Z tobą jest tak samo, ale ty wciąż traktujesz siebie serio, podczas gdy ja już dawno z tym skończyłem. Byłem oburzony, chciałem się spierać, ale nie starczyło mi na to energii. Echo jego śmiechu, pobrzmiewające na opustoszałym rynku, wywarło na mnie niesamowite wrażenie. Don Juan nagłe zmienił temat i jednym tchem wyliczył sześć podstawowych wątków, które omówił do tej pory: przejawy ducha, pukanie ducha do drzwi, fortel ducha, zstąpienie ducha, wymagania intencji oraz kierowanie intencją. Po chwili wymienił je jeszcze raz, jakby chciał, żebym je dobrze zapamiętał. Potem zwięźle podsumował wszystko, co już mi o nich opowiedział. Najwidoczniej zależało mu na tym, abym wszystkie te informacje zmagazynował w intensywności tej chwili. Wspomniałem, że podstawowe wątki wciąż są dla mnie zagadką. Źle się czułem z tym, że nie potrafię ich pojąć, a wyglądało na to, że don Juan nie zamierza omawiać tego zagadnienia. Nalegałem, że muszę dowiedzieć się więcej o podstawowych wątkach. Don Juan przez chwilę jakby zastanawiał się nad moją prośbą, po czym skinął głową. – Ja również miałem wielkie trudności ze zrozumieniem tego tematu – powiedział. – I tak samo zadawałem wiele pytań. Byłem chyba bardziej od ciebie egocentryczny i do tego miałem paskudny charakter. Znałem tylko jeden sposób pytania: zrzędzenie. Ty jesteś raczej wścibski i natarczywy – tak czy owak, jesteśmy w swoich dociekaniach jednakowo irytujący, choć z różnych powodów. Don Juan, nim zmienił temat, dorzucił tylko jedną informację do naszej dyskusji o podstawowych wątkach. Oświadczył, że ujawniają się nam niezmiernie powoli, ukazując się i znikając bez żadnej prawidłowości. – Powtarzam ci po raz setny, że każdy człowiek, który ruszy z miejsca swój punkt scalający, może przemieścić go dalej – powiedział. – Nauczyciel potrzebny jest nam tylko po to, by bezlitośnie nas popędzać. Bez niego uleglibyśmy naturalnej skłonności do zatrzymania się i pogratulowania sobie dotychczasowych sukcesów. Dodał, że my dwaj jesteśmy typowymi przykładami tego, jak bardzo można sobie pobłażać. On miał to szczęście, że jego dobroczyńca, wspaniały tropiciel, nie oszczędził go. Don Juan wspomniał, że podczas nocnych wypraw na odludzie nagual Julian wyczerpująco opisywał mu istotę próżności i zasady ruchu punktu scalającego. Dla naguala Juliana próżność była potworem o trzech tysiącach głów. Jak twierdził, można stawić mu czoło i pokonać na jeden z trzech sposobów: po pierwsze, odcinając każdą głowę po kolei; po drugie, głodząc próżność na śmierć poprzez osiągnięcie zagadkowego stanu zwanego bezlitosnym miejscem; po trzecie, unicestwiając ją w jednej chwili i płacąc za to swoją symboliczną śmiercią. Nagual Julian polecał tę trzecią drogę, jednak twierdził, że trzeba być szczęściarzem, by móc samodzielnie wybrać sposób uśmiercenia potwora. Zazwyczaj bywa tak, że to duch wyznacza kierunek drogi czarownika, który musi się z tą decyzją pogodzić. Don Juan powiedział, że jego dobroczyńca tak nim kierował, by głowy próżności odpadały kolejno, jedna po drugiej. Don Juan postępował tak samo ze mną, ale z innym skutkiem. Ja osiągnąłem bardzo dobre wyniki, podczas gdy on w swoim czasie w ogóle na takie traktowanie nie reagował. – Mój przypadek był szczególny – ciągnął don Juan. – Od chwili, w której mój dobroczyńca zobaczył mnie leżącego na drodze, z raną od kuli, wiedział, że jestem nowym nagualem. Zrobił, co trzeba, a potem, kiedy mój stan zdrowia na to pozwolił, przesunął mój punkt scalający. Wtedy bez większego wysiłku ujrzałem w zwykłym polu energetycznym postać potwora. Jednak to dokonanie, zamiast mi pomóc, jak to było zaplanowane, zatrzymało na dobre ruch mojego punktu scalającego. I podczas gdy pozostali uczniowie stopniowo przemieszczali swoje punkty scalające, mój trwał w pozycji, dzięki której byłem zdolny widzieć potwora. – Ale czy twój dobroczyńca nie powiedział ci, co się dzieje? – zapytałem, zmartwiony tą niepotrzebną komplikacją. – Mój dobroczyńca nie wierzył, że wiedzą można kogoś obdarować – odparł don Juan. – Uważał, że wiedza przekazywana bezpośrednio jest nieprzydatna: gdy jest potrzebna, nie ma jej pod ręką. Sądził, że wystarczy napomknąć o jej istnieniu, by zainteresowana osoba sama po nią sięgnęła. Don Juan, w przeciwieństwie do swojego dobroczyńcy, był zdania, że każdemu należy się wolność wyboru – tym właśnie różniły się ich metody nauczania. – A czy nauczyciel twojego dobroczyńcy, nagual Elias, nie powiedział ci, jak sprawy się mają? – dopytywałem się. – Owszem, próbował – odparł don Juan, wzdychając – ale ja byłem wtedy zupełnie nieznośny. Wydawało mi się, że wiem wszystko. Pozwalałem im mówić do woli i nigdy ich nie słuchałem. Aby wybrnąć z tego impasu, nagual Julian postanowił zmusić don Juana, by ten jeszcze raz, choć w inny sposób, samodzielnie przesunął swój punkt scalający. Przerwałem mu, by spytać, czy zdarzyło się to przed, czy po historii z rzeką. Opowieści don Juana nie były ułożone chronologicznie, tak jak bym sobie tego życzył. – Było to kilka miesięcy później – odrzekł don Juan. – Niech ci się nie wydaje, że odmieniło mnie doznanie rozszczepionej percepcji. Nie byłem ani trochę mądrzejszy czy bardziej rozsądny. Przyjrzyj się samemu sobie. Nieustannie niszczyłem spójność twojego świata, można powiedzieć, że rozrywałem ją na kawałki. No i spójrz, wyglądasz, jakby nigdy nic. To naprawdę najwyższe osiągnięcie sztuk tajemnych i intencji. Ja byłem taki sam. Wir zdarzeń wciągał mnie na krótko. Potem zapominałem o wszystkim i odtwarzałem ciągłość swojego starego świata, jak gdyby nic się nie stało. Właśnie dlatego mój dobroczyńca sądził, że zmieniamy się tylko wtedy, kiedy umieramy. Wracając do swojej historii, don Juan powiedział, że do ataku na spójność psychiki don Juana nagual posłużył się Tuliem, owym nietowarzyskim mężczyzną. Don Juan zaczął od tego, że wszyscy uczniowie, z nim włącznie, zgadzali się tylko w jednej sprawie: uważali, że Tulio jest arogancki, ograniczony i niegodny uwagi. Nienawidzili go, bo albo ich unikał, albo patrzył na nich z góry. Czuli się podle, gdy ich lekceważył. Byli przekonani, że Tulio nie odzywa się do nich, ponieważ nie ma nic do powiedzenia. Wierzyli, że jego najbardziej uderzająca cecha, wyniosła obojętność, jest tylko przykrywką dla bojaźliwości. Jednak pomimo nieprzyjemnego usposobienia, ku zmartwieniu wszystkich uczniów Tulio miał zadziwiająco duży wpływ na wszystkich domowników, a zwłaszcza na naguala Juliana, który wpatrywał się w niego jak w obraz. Pewnego ranka nagual Julian wyprawił swoich uczniów na cały dzień do miasta. Don Juan pozostał w domu jako jedyny spośród młodzieży. Koło południa nagual Julian, jak to miał w zwyczaju, udał się do swojego gabinetu, by sprawdzić księgi rachunkowe. Napotkawszy don Juana, zdawkowo poprosił go o pomoc przy sporządzaniu zestawienia. Kiedy don Juan przejrzał pokwitowania, szybko zorientował się, że w księdze brakuje kilku zapisów, które Tulio, nadzorca posiadłości, zapomniał poczynić. To przeoczenie, ku uciesze don Juana, rozzłościło naguala Juliana, który kazał don Juanowi odnaleźć Tulia, doglądającego pracy na roli, i poprosić go, by przyszedł do gabinetu. Don Juan pobiegł natychmiast i całą drogę – około pół mili – rozkoszował się perspektywą rozzłoszczenia Tulia. Ma się rozumieć, nie biegł sam, towarzyszył mu jeden z wieśniaków, mający chronić go przed potworem. Gdy don Juan dotarł na pole, odnalazł Tulia, który z pewnej odległości obserwował pracujących chłopów. Don Juan już wcześniej zauważył, że Tulio nie cierpi zbliżać się do innych, woli przyglądać się im z daleka. Opryskliwym i rozkazującym tonem don Juan zażądał, by Tulio poszedł z nim do rezydencji, gdzie oczekuje go nagual Julian. Tulio ledwie słyszalnym szeptem odpowiedział, że obecnie jest zbyt zajęty, ale mniej więcej za godzinę będzie mógł przyjść. Don Juan upierał się przy swoim, wiedząc, że Tulio nie będzie się z nim spierać i po prostu odwróci wzrok. Ku jego zaskoczeniu, Tulio zaczął głośno przeklinać. Było to tak niesłychane, że rolnicy przerwali pracę i zdziwieni spoglądali jeden na drugiego. Don Juan nigdy dotąd nie słyszał, by Tulio podniósł g łos, nie mówiąc o głośnych bluźnierstwach. Zdezorientowany, wybuchnął nerwowym śmiechem, a Tulio tak się rozzłościł, że rzucił w niego kamieniem. Don Juan uciekł w te pędy. Pobiegł, wraz z obstawą, do domu. Przed drzwiami natknął się na Tulia, który spokojnie rozmawiał i żartował z towarzyszącymi mu kobietami. Odwrócił głowę, jak zwykle ignorując don Juana, który, pełen gniewu, wypomniał mu, że plotkuje w najlepsze, podczas gdy jest potrzebny nagualowi. Wszyscy spojrzeli na niego, jakby oszalał. Tego dnia Tulio wyraźnie nie był sobą: wrzasnął na don Juana, każąc mu zamknąć pieprzoną mordę i dbać o własne pieprzone sprawy, i zarzucił mu próbę oczernienia go przed nagualem Julianem. Skonsternowane kobiety zaczęły głośno wzdychać. Przyglądały się don Juanowi z dezaprobatą i próbowały uspokoić Tulia. Don Juan nalegał, by Tulio poszedł do gabinetu naguala i wyjaśnił sprawę rachunków, a Tulio w odpowiedzi kazał mu iść do diabła. Don Juan trząsł się ze złości. Proste zadanie, jakim miała być prośba o uporządkowanie ksiąg, stało się koszmarem. Poskromił jednak swój gniew. Kobiety przyglądały mu się uważnie, co znowu go poirytowało. Tłumiąc wzburzenie, pobiegł do gabinetu naguala. Tulio tymczasem spokojnie powrócił do przerwanej rozmowy z kobietami, śmiali się, jakby usłyszeli przezabawny dowcip . W gabinecie czekała don Juana kolejna niespodzianka: za biurkiem naguala siedział Tulio, pochłonięty przeglądaniem rachunków. Don Juan najwyższym wysiłkiem opanował złość. Uśmiechnął się do Tulia, nie czuł potrzeby konfrontacji. Nagłe zrozumiał, że sprawa Tulia jest tylko pretekstem – nagual Julian chce go wypróbować, sprawdzić, czy się zdenerwuje. Don Juan nie zamierzał dać mu tej satysfakcji. Nie podnosząc wzroku znad ksiąg, Tulio powiedział, że jeśli don Juan szuka naguala, może go znaleźć w drugiej części domu. Don Juan pobiegł we wskazanym kierunku. Kiedy przebiegał przez patio, natknął się na spacerującego naguala Juliana, któremu towarzyszył Tulio. Nagual był tak pochłonięty rozmową, że nie zauważył don Juana – Tulio musiał go delikatnie pociągnąć za rękaw, dając mu znać, że przybył asystent. Nagual rzeczowo przedstawił don Juanowi wszystkie szczegóły dotyczące rachunku, o którym właśnie z Tuliem rozmawiali. Mówił d ługo i wyczerpująco. Na koniec poprosił don Juana o przyniesienie z gabinetu księgi rachunkowej, po to, by mógł zrobić odpowiednią notatkę i przedstawić ją Tuliowi do podpisania. Don Juan nic z tego wszystkiego nie rozumiał. Nagual mówił tak trzeźwo i konkretnie, że cała sprawa nabrała znowu zwyczajnego wymiaru. Zniecierpliwiony Tulio, tłumacząc się pilnymi obowiązkami, kazał don Juanowi jak najszybciej przynieść księgę. Don Juan pogodził się już z rolą klowna. Wiedział, że nagual szykuje jakąś niespodziankę – jego spojrzenie zapowiadało jeden z jego okrutnych żartów. Poza tym Tulio powiedział tego dnia więcej niż w ciągu całego dwuletniego pobytu don Juana w domu naguala. Don Juan bez słowa pobiegł do gabinetu. Jak można się było spodziewać, Tulio dotarł tam przed nim. Czekał, siedząc na rogu biurka i niecierpliwie stukając obcasem w podłogę. Wręczył don Juanowi rejestr, o który chodziło, i kazał się wynosić. Choć don Juan spodziewał się tego, był jednak zaskoczony. Wpatrywał się w Tulia, rozzłoszczonego i ordynarnego. Mało brakowało, a wybuchnąłby gniewem. Powtarzał sobie, że to tylko próba. Zaczął sobie wyobrażać, że jeśli zawiedzie, zostanie wyrzucony. Mimo podniecenia zauważył, że Tulio musi poruszać się niezwykle szybko, skoro za każdym razem go wyprzedza. Don Juan spodziewał się, że Tulio będzie oczekiwał na niego u boku naguala. Gdy się to potwierdziło, nie był wprawdzie zdziwiony, ale nie mógł pojąć, jak było to możliwe. Dostał się na patio najkrótszą drogą, a Tulio nie poruszał się przecież prędzej od niego. Gdyby nawet go wyprzedził, musieliby się spotkać gdzieś po drodze. Nagual Julian wziął księgę z rąk don Juana, jakby nie działo się nic szczególnego. Wypełnił odpowiednią rubrykę, a Tulio złożył pod nią swój podpis. Ciągle omawiali sprawę rachunku i nie zwracali uwagi na don Juana, który wpatrywał się badawczo w Tulia, usiłując zrozumieć, na jaką próbę go wystawiają. Wydawało mu się, że chcą sprawdzić jego nastawienie, o które zawsze im chodziło. Nagual odprawił don Juana, mówiąc, że chce omówić z Tuliem interesy na osobności. Don Juan poszedł poszukać kobiet, aby się dowiedzieć, co sądzą o tej dziwnej sytuacji. Uszedł nie więcej jak dziesięć stóp, kiedy spotkał Tulia i dwie kobiety, prowadzących ożywioną rozmowę. Kiedy tylko ich ujrzał, pognał z powrotem na patio. Napotkał tam Tulia dyskutującego z nagualem. Zrodziło się w nim nieprawdopodobne podejrzenie. Popędził do gabinetu – Tulio siedział tam przy księgach, tak zaabsorbowany pracą, że nawet go nie zauważył. Gdy don Juan zapytał, co się dzieje, Tulio tym razem zachował się w typowy sposób: nic nie odpowiedział ani nie spojrzał na don Juana. Przez głowę don Juana przebiegła wtedy kolejna niesłychana myśl. Pobiegł do stajni, osiodłał dwa konie i poprosił mężczyznę, który go tego dnia ochraniał, by mu towarzyszył. Pojechali galopem na pole, w miejsce, gdzie wcześniej napotkali Tulia. Był tam, gdzie go pozostawili. Nie odezwał się do don Juana ani słowem. Kiedy don Juan zaczął go wypytywać, wzruszył ramionami i odwrócił wzrok. Don Juan natychmiast zawrócił. Zostawił swojego opiekuna przy koniach i wpadł do domu. Tulio jadł obiad z kobietami. Tulio także rozmawiał z nagualem. I wreszcie Tulio siedział nad rachunkami. Don Juan musiał usiąść, ze strachu oblał się zimnym potem. Wiedział, że nagual Julian poddaje go próbie – oto stał się obiektem jednego z jego przerażających żartów. Doszedł do wniosku, że ma trzy możliwości: zachowywać się, jakby nic się nie wydarzyło, zastanowić się nad celem tej próby albo też spytać, ponieważ nagual Julian wmawiał mu, że zawsze jest gotów wyjaśnić każdą wątpliwość. Wybrał trzecią ewentualność. Poszedł do naguala Juliana i poprosił go o wyjaśnienie, co się z nim wyprawia. Nagual był sam, wciąż siedział nad rachunkami. Odłożył księgę i uśmiechnął się. Powiedział don Juanowi, że nauczył go dwudziestu jeden nie-działań, dzięki którym don Juan miał odciąć trzy tysiące głów swojej próżności. Niestety, nie spełniły one swej roli. Wobec tego nagual postanowił wypróbować inną metodę unicestwienia próżności don Juana – zaprowadzić go do bezlitosnego miejsca. Don Juan doszedł do przekonania, że nagual Julian oszalał. Zrobiło mu się go nawet żal, kiedy słyszał, jak nagual plecie bzdury o nie-działaniach, potworach o trzech tysiącach głów i bezlitosnych miejscach. Nagual Julian łagodnym tonem poprosił don Juana, żeby poszedł do szopy za domem i wywołał stamtąd Tulia. Don Juan westchnął i ostatkiem sił powstrzymał się od śmiechu. Przejrzał na wylot metody naguala. Wie– dział, że nagual chce przy pomocy Tulia ponowić próbę. Don Juan przerwał swoje opowiadanie i spytał mnie, co sądzę o zachowaniu Tulia. Na podstawie mojej wiedzy o świecie magii uznałem, że Tulio był czarownikiem, który umiał w szczególny sposób przemieszczać swój punkt scalający, sprawiając wrażenie, że jest w czterech miejscach naraz. – A więc, jak myślisz, co znalazłem w szopie? – zapytał don Juan, uśmiechając się szeroko. – Wydaje mi się, że albo był tam Tulio, albo nikogo nie było – odpowiedziałem. – Gdyby było tak, jak mówisz, moja spójność nie ucierpiałaby wcale – powiedział don Juan. Próbowałem wyobrazić sobie najdziwniejsze rozwiązania. Zasugerowałem, że don Juan mógł znaleźć w szopie śniące ciało Tulia. Przypomniałem, że sam wyczyniał ze mną podobne rzeczy przy pomocy jednego z czarowników z jego grupy. – Nic podobnego -– odparł don Juan. – To, co tam zastałem, zakrawało na kpinę, ale nie było to nic wydumanego, nic nie z tego świata. A więc, jak sądzisz, co to mogło być? Powiedziałem, że nie znoszę zagadek. Dodałem, że doświadczyłem za jego sprawą wielu niesamowitych rzeczy i dlatego teraz nie potrafię wyobrazić sobie nic innego. Jeśli więc nie chodzi o nic dziwacznego, poddaję się. – Kiedy wchodziłem do szopy, spodziewałem się, że Tulio się w niej ukrył – powiedział don Juan. – Byłem pewien, że kolejną częścią mojej próby będzie idiotyczna, wkurzająca zabawa w chowanego. Jednak zupełnie nie byłem przygotowany na to, co zobaczyłem: wszedłem do szopy i ujrzałem czterech Tuliów.
Jak to, czterech Tuliów? – spytałem. – Było tam czterech mężczyzn – odparł don Juan. – I każdy z nich był Tuliem. Wyobrażasz sobie moje zaskoczenie? Wszyscy siedzieli w jednakowej pozycji, z nogą założoną na nogę. I patrzyli na mnie. Gdy ich zobaczyłem, wrzasnąłem i uciekłem. Kiedy wybiegłem na zewnątrz, zatrzymał mnie i rzucił na ziemię mój dobroczyńca. Wtedy, ku memu przerażeniu, spostrzegłem, że czterech Tuliów wychodzi z szopy i zmierza w moją stronę. Wydzierałem się wniebogłosy, a oni zaczęli mnie szczypać swoimi grubymi paluchami. Czułem się tak, jakby dziobały mnie wielkie drapieżne ptaki. Krzyczałem, aż wreszcie coś we mnie pękło i wszedłem w stan niezwykłej obojętności. Nigdy przedtem nie czułem niczego podobnego. Odepchnąłem od siebie czterech Tuliów i wstałem. Cały czas tylko mnie łaskotali. Podszedłem do naguala i poprosiłem o wyjaśnienie zagadki tych czterech mężczyzn. Nagual Julian wyjaśnił don Juanowi, że owi mężczyźni są mistrzami osaczania. Ich imiona powstały wskutek kontrolowanego kaprysu ich nauczyciela, naguala Eliasa, który posłużył się hiszpańskimi liczebnikami, uno, dos, tres, cuatro, dodając je do imienia Tulio. Powstały w ten sposób cztery imiona: Tuliuno, Tuliodo, Tulitre i Tulicuatro. Nagual Julian przedstawił kolejno don Juanowi czterech mężczyzn. Stali w szeregu, obok siebie. Don Juan kłaniał się każdemu z nich, a oni w odpowiedzi kiwali głowami. Nagual powiedział, że Tuliowie są tropicielami – don Juan sam mógł się przekonać, że mają zadziwiające umiejętności. Dodał, że jeżeli chodzi o umiejętność nierzucania się w oczy, ci czterej sięgnęli szczytu – był to wielki triumf naguala Eliasa. Jako tropiciele byli niezrównani: praktycznie istniał tylko jeden z nich. Chociaż ludzie codziennie widzieli ich i stykali się z nimi, nikt oprócz domowników nie wiedział, że jest ich czterech. Don Juan doskonałe rozumiał wszystko, co mówi nagual Julian. Dzięki niezwykłej jasności umysłu pojął, że dosięgnął bezlitosnego miejsca. Bez niczyjej pomocy uświadomił sobie, że bezlitosne miejsce jest pozycją punktu scalającego unieczynniającą użalanie się nad sobą. Wiedział również, że zdoła utrzymać uzyskany wgląd i zdobytą mądrość tylko przez chwilę, a jego punkt scalający wkrótce powróci do pozycji wyjściowej. Kiedy don Juan usłyszał, że nagual oczekuje ewentualnych pytań, doszedł do wniosku, że zamiast polegać na własnej bystrości umysłu, powinien zwrócić baczną uwagę na wyjaśnienia naguala. Chciał wiedzieć, w jaki sposób Tuliowie sprawiali wrażenie, że są jedną osobą. Bardzo go to ciekawiło, ponieważ przyjrzawszy się im wszystkim naraz, stwierdził, że nie są wcale identyczni. Owszem, nosili te same ubrania, byli mniej więcej tego samego wzrostu, wieku i budowy, ale na tym ich podobieństwo się kończyło. Jednak nawet wtedy, kiedy na nich patrzył, mógłby przysiąc, że istnieje tylko jeden Tulio. Nagual Julian wyjaśnił mu, że jesteśmy nauczeni koncentrować wzrok na najbardziej uderzających – i do tego już nam znanych – rysach oglądanych obiektów. Sztuka tropiciela polega na tym, by wytworzyć określone wrażenie, ukazując oku obserwatora cechy przez siebie wybrane, takie, których nie sposób nie zauważyć. Umiejętnie wzmacniając takie wrażenie, tropiciele potrafią sprawić, że obserwator będzie święcie przekonany o prawdziwości swoich spostrzeżeń. Nagual Julian powiedział, że kiedy don Juan przybył do rezydencji w damskim przebraniu, kobiety były tym zachwycone i rozbawione. Natomiast towarzyszący im mężczyzna, którym akurat był Tulitre, od razu narzucił don Juanowi pierwszą z interpretacji postaci Tulia. Odwrócił się bokiem do niego, skrywając twarz, wzruszył pogardliwie ramionami, jakby go to wszystko nudziło, i odszedł, żeby na osobności uśmiać się do łez. Tymczasem kobiety umocniły to pierwsze wrażenie: były zakłopotane i nieomal zagniewane tym nietowarzyskim zachowaniem. Od tamtej pory, kiedy któryś z Tuliów znalazł się w pobliżu don Juana, uwypuklał i doskonalił swój obraz, aż wreszcie don Juan nie umiał już uchwycić niczego poza tym, czym go karmiono. Wtedy przemówił Tuliuno. Powiedział, że znieczulanie don Juana na wszystko, co różne od obrazu, jakiego miał się spodziewać, trwało około trzech miesięcy. Po tym czasie stał się tak ślepy, że Tuliowie nie musieli już mieć się na baczności. Zaczęli się zachowywać normalnie, a nawet przestali nosić jednakowe stroje. Mimo to don Juan nie dostrzegł różnicy. Kiedy do domu przybyli pozostali uczniowie, Tuliowie musieli zacząć całą grę od początku. Tym razem stanęli. przed trudniejszym zadaniem, ponieważ młodzi ludzie byli spostrzegawczy i było ich więcej. Don Juan poprosił Tuliuna o dalsze wyjaśnienia dotyczące wyglądu Tulia. Tuliuno przytoczył słowa naguala Eliasa, który twierdził, że wygląd jest istotą kontrolowanego kaprysu. Dodał, że tropiciele nie używają rekwizytów, ponieważ wizerunek powstały przy ich pomocy jest nierealistyczny, łatwy do przeniknięcia. Tropiciele tworzą swoją powierzchowność wybierając ją – tylko oni to potrafią. Wtedy odezwał się Tulitre. Oznajmił, że powierzchowność jest czymś, o co prosi się ducha – można jej żądać, ale nigdy nie wymyśla się jej samemu. Tak więc Tuliowie musieli swojego wyglądu domagać się od ducha. Nagual Elias, aby to ułatwić, zamknął ich razem w małym, położonym na uboczu pomieszczeniu. Tam przemówił do nich duch. Powiedział, że najpierw muszą mieć intencję upodobnienia się. Po czterech tygodniach całkowitej izolacji ich jednorodność stała się faktem. Nagual Elias mawiał, że intencja stopiła ich w jedno, dzięki czemu zyskali pewność, że indywidualność każdego z nich pozostanie w ukryciu. Mieli przed sobą jeszcze jedno zadanie: przywołać

powierzchowność, którą miały postrzegać osoby postronne. By nadać jej taki kształt, jaki mógł oglądać don Juan, wzywali intencję. Nowy wygląd trzeba było z wielkim wysiłkiem doskonalić, koncentrując się – pod kierownictwem naguala Eliasa –na wszystkich niezbędnych szczegółach. Następnie czterej Tuliowie przedstawili don Juanowi w zarysie swoje najważniejsze cechy zewnętrzne: gwałtowne gesty wyrażające pogardę i wyniosłość; nagłe, niby w gniewie, zwracanie twarzy w prawą stronę; zwroty tułowia sugerujące chęć ukrycia twarzy za lewym barkiem; pełne złości przeciąganie dłonią po czole, jakby dla odgarnięcia włosów; chód zręcznej, ale niecierpliwej osoby, zbyt nerwowej, by mogła się zdecydować, którędy pójść. Don Juan powiedział, że te i wiele innych szczegółów sprawiało, iż osoba Tulia głęboko zapadała w pamięć. Była tak charakterystyczna, że jeśli któryś z czworga chciał ją wyświetlić w umyśle don Juana lub innego ucznia, wystarczyło, by zasugerował którąś z jej cech, a oni automatycznie dopowiadali sobie całą resztę. Obraz ten był tak spójny, że Tulio stał się dla don Juana i pozostałych uosobieniem wszelkich obrzydliwości. Gdyby jednak spojrzeli w głąb siebie, przyznaliby, że Tulio był niezapomnianą postacią: czy chciał tego, czy nie, przypominał zwinny, tajemniczy cień. Don Juan spytał Tuliuna, w jaki sposób przyzywali Intencję. Tuliuno wyjaśnił, że tropiciele wzywają ją na głos. Zazwyczaj wybiera się na ten cel małe, ciemne, odosobnione pomieszczenie. Na czarnym stoliku stawia się zapaloną świecę, a następnie zbliża się oczy do płomienia na odległość kilku cali. Wtedy powoli, wyraźnie i z namysłem wymawia się słowo intencja, tak często, jak uzna się to za konieczne. Mówi się to wysokim, to znów niskim głosem, ale zmian tych nie przeprowadza się celowo. Tuliuno podkreślił, że nieodłącznym warunkiem wzywania intencji jest skoncentrowanie się bez reszty na tym, co zamierzone. W ich przypadku chodziło o jednolitość oraz o powierzchowność Tulia. Kiedy intencja stopiła ich w jedno, musieli jeszcze przez kilka lat pracować, by osiągnąć pewność, że ich jednorodność oraz wygląd Tulia będą rzeczywiste dla przygodnego obserwatora. Zapytałem don Juana, co sądzi o tym sposobie przyzywania intencji. Odpowiedział, że jego dobroczyńca i nagual Elias upodobali sobie rytuały i dlatego stosowali rekwizyty w rodzaju świec, zaciemnionych pomieszczeń i stolików. Mimochodem zauważyłem, że sam mam wielką skłonność do rytualnych zachowań, uważam, że ceremoniał jest niezbędny do skoncentrowania uwagi. Don Juan serio potraktował moje spostrzeżenie. Opowiedział, że kiedy widział moje ciało, w tworzącym je polu energetycznym dostrzegł pewien rys, który wszyscy starożytni czarownicy posiadali i którego chciwie poszukiwali u innych: jasne pole w dolnej prawej części świetlistego kokonu. Tę jasność wiązano z zaradnością i chorobliwymi skłonnościami. Ci nikczemni czarownicy upodobali sobie sterowanie ludźmi posiadającymi te cenne właściwości, starali się je wzmacniać i podsycać nimi złe skłonności ich posiadaczy. – A więc w człowieku istnieje zło – powiedziałem triumfalnym tonem. – Zawsze temu przeczyłeś, mówiłeś, że zła nie ma, że istnieje tylko moc. Mój wybuch zaskoczył mnie samego. W jednej chwili doszło do głosu moje katolickie wychowanie, a książę ciemności stanął przede mną jak żywy. Don Juan krztusił się ze śmiechu. – Oczywiście, mamy swoją ciemną stronę – odparł. – Przecież zabijamy bez żadnego powodu, w imię Boga palimy bliźnich, niszczymy samych siebie, tępimy żywe istoty i zatruwamy ziemię. A potem ubieramy się w odświętne szaty i słuchamy głosu Pana, który do nas przemawia. I co nam mówi? Każe nam zachowywać się grzecznie, bo w przeciwnym wypadku nas ukarze. Bóg straszył nas od stuleci, ale nic to nie zmieniło. Nie dlatego, że jesteśmy źli, ale dlatego, że jesteśmy głupi. O tak, człowiek ma ciemną stronę, która nazywa się Głupota. W milczeniu przyznałem mu rację. Z zadowoleniem skonstatowałem, że don Juan jest mistrzem dyskusji – znowu obrócił moje argumenty przeciwko mnie. Don Juan wyjaśnił mi po chwili, że za sprawą tego samego rytuału zwykli ludzie pobudowali olbrzymie świątynie będące pomnikami próżności, a czarownicy wznieśli swe chorobliwe i obsesyjne konstrukcje. Dlatego też obowiązkiem każdego naguala jest tak kierować świadomością, by płynęła ku abstrakcji, niezadłużona, z czystą hipoteką. – Co przez to rozumiesz, don Juanie? – zapytałem. – Rytuał znakomicie służy przykuwaniu uwagi – powiedział – ale drogo nas kosztuje. Tą ceną są chorobliwe skłonności, żądające od naszej świadomości zaciągania wielkich długów hipotecznych. Don Juan porównał ludzką świadomość do pełnego duchów zamku. Zwykła świadomość jest jak spędzenie Całego życia w jednym zapieczętowanym pokoju. Wchodzimy do tego pomieszczenia przez magiczny otwór – narodziny, a wychodzimy przez inny, podobny – śmierć. Czarownicy natomiast potrafią znaleźć inne wyjście, przez które mogą opuścić pokój, pozostając przy życiu. To, trzeba przyznać, wspaniałe osiągnięcie. Jednak naprawdę zadziwiającym dokonaniem jest wybranie wolności – moment, w którym czarownik nie tylko opuszcza zapieczętowany pokój, ale rezygnuje z błąkania się po tym wielkim nawiedzonym zamku i wychodzi na zewnątrz. Chorobliwe skłonności uniemożliwiają napływ energii niezbędnej do uzyskania wolności. Powodują, że czarownik gubi się i błądzi po pogmatwanych, mrocznych ścieżkach nieznanego. Spytałem don Juana, czy w Tuliach nie było czegoś chorobliwego. – Dziwactwo nie jest tym samym, co wypaczenie – odparł. – Poczynaniami Tuliów kierował sam duch. – Co chciał osiągnąć nagual Elias, trenując ich w ten sposób? Don Juan spojrzał na mnie i roześmiał się g łośno. W tym samym momencie zapaliły się oświetlające plac latarnie. Wstał ze swojej ulubionej ławki i pogłaskał ją, jakby była jego psem czy kotem. – Wolność – odpowiedział. – Chciał wyzwolić ich percepcję z oków konwencji. Uczył ich, by stali się artystami, gdyż osaczanie jest sztuką. Czarownik nie kupuje ani nie sprzedaje dzieł sztuki – jedyną ważną dla niego sprawą jest możliwość ich wykonania. Staliśmy przy ławce, przyglądając się drepczącym wieczornym przechodniom. Historia o czterech Tuliach napełniła mnie złymi przeczuciami. Don Juan poradził mi, bym wracał do Los Angeles, długa podróż miała dać wytchnienie mojemu punktowi scalającemu po wszystkich ruchach, jakie wykonał w ciągu kilku ostatnich dni. – Towarzystwo naguala bardzo wyczerpuje – stwierdził. – Męczy, a nawet szkodzi. Zapewniłem, że nie jestem wcale zmęczony i że nie ma mowy o jego negatywnym wpływie. Prawdę mówiąc, jego obecność działała na mnie jak narkotyk – nie mogłem się bez niej obejść. Mogło to wyglądać na pochlebstwa, była to jednak szczera prawda. Obeszliśmy rynek w koło kilka razy w kompletnym milczeniu. – Jedź do domu i przemyśl podstawowe wątki magicznych opowieści – oświadczył kategorycznie don Juan. – A właściwie nie myśl o nich, lecz zrób to, co najważniejsze: przesuń swój punkt scalający w miejsce milczącej wiedzy. Pamiętaj jednak, że twoje działania stracą sens, gdy zabraknie ci przytomności umysłu, niezbędnej do panowania nad punktem ruchu. Zatrzaśnij drzwi wyobrażeń o sobie. Bądź nieskazitelny, a spłynie na ciebie energia, dzięki której dotrzesz do miejsca milczącej wiedzy.  


Share via facebook Share via twitter

sklep ezoteryczny super produkty rozwojowe misy krysztalowe uzdrawianie strona autorska robert noble strona instytutu roberta noble strona instytutu roberta noble